W cyklu “okolice Warszawy” przedstawiamy: rowerem przez Nadbużański Park Krajobrazowy!
Koła w moim rowerze się nie odkręcają, bo nie. Jednak z nadzieją, że nie będzie potrzebna, zapakowałam zapasową dętkę (co tam, że nie da się jej zmienić w razie czego, jakbym jej nie wzięła, to na pewno bym złapała kapcia!) i w niedzielę o świcie ruszyliśmy na dworzec Warszawa Wileńska na naszych wysłużonych rowerach. Początki były łatwe, droga dla rowerów, co prawda z kostki, ale jednak. Zabawnie zrobiło się nieco później, kiedy okazało się, że wzdłuż Radzymińskiej jest tylko wydeptana przez pokolenia ścieżka w chaszczach. Powinno nam to dać do myślenia, no ale pełni nadziei wtaszczyliśmy jednak rowery do pociągu, zajęliśmy wygodne miejsce przy kiblu i ruszyliśmy w podróż.
Nadbużański Park Krajobrazowy, jak sama nazwa wskazuje, obejmuje część doliny Bugu, ale też Narwi i Liwca. To jeden z największych parków krajobrazowych w Polsce. Oprócz meandrów rzek znajdziemy w nim przeróżne rozlewiska, starorzecza, przepiękne lasy, torfowiska, łąki, wydmy i generalnie przyrodniczo jest tam co oglądać, o ile tylko nie tną komary. Albo nie straszą wilki czy dziki, które też zamieszkują te tereny. W parku wyznaczono piętnaście rezerwatów przyrody, są pomniki przyrody i ścieżki edukacyjne. Gdzieniegdzie można też spotkać tradycyjną, drewnianą zabudowę (jak domki w Urlach :).
Po niecałej godzinie podróży pociągiem wysiedliśmy w Urlach, w otulinie Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego. Pociąg odjechał, a nam ukazał się piękny peron pośrodku dokładnie niczego. Dookoła las. Aha.
– Bo carską kolej to się budowało z dala od wszystkiego… – podsunął Wilczy.
No to ruszamy szukać Urli. W lesie natychmiast zatrzymują nas krzaczki pełne jagód. Paluchy stają się niebieskie, ale co tam, jagody prosto z krzaka są super. Jednak brak kawy daje się we znaki, więc jedziemy dalej, tylko po to, żeby zatrzymać się przy pierwszym sklepiku i nabyć lody. No w tym tempie to daleko nie zajedziemy…;)
Po lodach i ustaleniu z mapą kierunku jazdy, wreszcie ruszamy naprawdę. Jedziemy przez Urle, miejscowość wypoczynkową, pełną pięknych, drewnianych domów, często w towarzystwie rozszalałej roślinności. Jedziemy spacerkiem, głowy nam się kręcą na prawo i lewo, robiłabym zdjęcia, ale z roweru nie umiem, a zatrzymywanie się co chwila nie ma sensu. Co i rusz mijają nas samochody z kajakami, można spłynąć sobie Liwcem, który – jak potem obserwujemy z mostu – ma średnio jakieś 30 cm głębokości ;) Mijamy jakieś pojedyncze pola i łąki, przeprawiamy się przez drogę krajową numer 62 (a ruch tu jak na Marszałkowskiej) i dalej to już jedziemy lasem. Byłoby bardzo przyjemnie, ale docierają do nas śpiewy, bo przecież jest niedziela, a my zbliżamy się do Loretto z Sanktuarium Matki Bożej Loretańskiej w trakcie mszy. O ile zabudowania są ukryte w lesie, o tyle z daleka już widać, w którym są miejscu. Oba pobocza zastawione samochodami na długości kilkuset metrów i to pomimo dużego leśnego parkingu. Ciekawostką jest, że jeszcze sto lat temu miejscowość nazywała się Zenówka :) W 1928 roku wprowadziło się tu Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Loretańskiej i wtedy zmieniono nazwę na Loretto.
– Jakoś tak po włosku – skomentował Wilczy.
Jedziemy dalej, za chwilę już jest Świniotop i nasza wyczekana kawa ;) Oczywiście skręcamy nie w tę drogę, odpuszczamy chaszcze, wracamy, w końcu trafiamy pod bramę, tylko nie wiemy, czy to ta właściwa. Wyciągam telefon z zamiarem zatelefonowania do naszego kolegi – Kity, ale telefon jest martwy, bo zasięgu brak. Niby to właściwy płot, ale jeśli nie? Zaczynamy się zastanawiać, jaka będzie reakcja kompletnie obcego dla nas człowieka, jak dwa ludziki z rowerami zaczną mu się pakować na posiadłość… Jednak wybieramy stary, sprawdzony sposób komunikacji, czyli drzemy się niczym pięciolatek pod balkonem:
– Kitaaaaaaa!
– Idęęęę!
Jednak trafiliśmy do Andysiówki :) Jest kawa, jest sałatka, jagody i borówki, dom w lesie to fantastyczna sprawa, nawet nie trzeba wychodzić za płot, żeby się najeść ;) Oglądamy mapy, tym razem takie prawdziwe, analogowe, ktoś je jeszcze pamięta? W końcu ustalamy dalszy plan podróży i ruszamy w drogę. Najpierw nad Liwiec, kawałek asfaltem, potem droga leśna, trafiamy idealnie, stoimy na skarpie i gapimy się w tłumy w wodzie. No gdyby nie te rowery, to pewnie też byśmy wleźli do wody po kostki pospacerować ;) Tymczasem jedziemy dalej, wracamy do szosy i obieramy kurs na Kamieńczyk. Po prawej mijamy most na Liwcu, obstawiony samochodami niczym świątynia w Loretto, ignorujemy dzielnie i pedałujemy przed siebie. Zbliża się cywilizacja, coraz więcej banerów reklamowych na płotach. Kajaki, wszędzie kajaki, Pierogowa Szopa nas trochę zwalnia, ale dzielni jesteśmy i docieramy na rynek. Ten sam, który ostatnio oglądaliśmy w strugach ulewnego deszczu. Teraz jest skąpany słońcem, a upał daje się we znaki. Wypijamy nasze zapasy wody.
Zasięg wrócił, sprawdzamy więc mapy Googla. Ścieżka wałem przeciwpowodziowym brzmi nieźle, ostatnio jechaliśmy taką nad Wisłą, piękne widoki, szeroko i przyjemnie, postanawiamy pojechać właśnie tamtędy. Taaaa…
Wita nas wąska ścieżka wśród zieleni. Taka na jednego ludzika. Rozglądamy się, z jednej strony Bug, z drugiej asfalt, ścieżka trochę kusi, ale jak potem będzie gorzej? Ryzykujemy.
Było gorzej.
Ścieżka zrobiła się jeszcze węższa, z jednej strony – rzeka, z drugiej – posiadłości, ogrodzone drutem, a wszystko zarośnięte chaszczami i pokrzywami. Nad ścieżką zwisały gałęzie drzew. Jechaliśmy czym prędzej, żeby wreszcie się z tego szaleństwa wydostać, jednak głównie stanowiliśmy pożywienie dla całej masy robactwa, mieszkającego w okolicznych zaroślach. Jak wyskoczyliśmy w okolice asfaltu i zatrzymaliśmy się gdzieś pod płotem, z dala od lasu, to najpierw sprawdziliśmy, co na nas zamieszkało i pozbyliśmy się podróżnych na gapę, a dopiero potem sięgnęliśmy po bidony. Ślady po ugryzieniach swędziały jeszcze przez tydzień…
Pojechaliśmy na most na Liwcu. Znów zwalczyliśmy chęć wlezienia do wody (nasze rowery nie są wodne, nie rozumiem, czemu), za to popatrzyliśmy na ludzi siedzących na środku rzeki na leżakach. Albo spacerujących w wodzie po kostki. No tak. Trochę ciężko byłoby popływać… Więc pojechaliśmy dalej, drogą za rzeką, wśród lasów. Było bardzo pięknie, w cieniu i byłoby zacisznie, gdyby nie samochody. W Nadkolu usiłowaliśmy zjechać nad rzekę, ale zastopowała nas brama do czyjegoś ogrodu, więc wróciliśmy grzecznie na asfalt. Minęliśmy jakiś kolejny opuszczony ośrodek kolonijny czy dom wczasowy, potem okazało się, że mają tu nawet coś w rodzaju drogi dla rowerów, co bardziej wyglądało na chodnik, a może spełniało obie funkcje.
Chcieliśmy pojechać przez Koszelankę. Źle wyliczyłam odnogi i skręciłam za wcześnie, ale zorientowałam się dopiero, jak 300 metrów od szosy polna droga skończyła się na kolejnej bramie. Poddać się i wrócić, czy walczyć dalej? Jest wszak jakaś ścieżka, zarośnięta podobnie, jak ta na wale nad Bugiem, no chyba gorzej być nie może?…
Pojechaliśmy przed siebie. Wyjechaliśmy z chaszczy, znaleźliśmy się w lesie, droga była zasłana szyszkami. No ale była! Trafiliśmy w końcu w tę drogę właściwą, odganiając się od komarów i reszty stworzeń pomknęliśmy przez las, aż tu nagle zrobiło się śmiesznie, bo w poprzek drogi leżało sobie zwalone drzewo. No Odcinek Specjalny Koszelanka jak nic! Dalej było już tylko lepiej: droga ułożona z płytek betonowych, takich ładnych, sześciobocznych, idealna do wybijania sobie zębów, bo nierówna niczym karpatka, każda płytka w inną stronę, tor przeszkód. A po tym wszystkim przemykające z nadświetlną prędkością samochody, zostawiające za sobą smugę kurzu i nas, gdzieś wciśniętych w pobocze i z piachem w zębach. No tak, przy nieczynnym od dawna chyba ośrodku Koszelanka jest przecież całkiem czynna plaża, stąd ruch na tej leśnej drodze.
Kolejny fragment naszej trasy biegł niestety drogą krajową numer 62, z powrotem na drugą stronę Liwca. Na szczęście był to krótki fragment i skręciliśmy w drogę w stronę Urli. Na rozstajach stał sobie słupek ze znaczkiem muszli świętego Jakuba, oznaczający szlak Camino de Santiago. Ucieszyliśmy się, bo naszą camino wspominamy bardzo dobrze :) Tu znów zaczęły nas mijać auta z kajakami, ale ruch był zdecydowanie mniejszy i jechało się przyjemnie. Pierwszy przystanek – to sklep spożywczy. Mały, wiejski sklepik pełny ludzi, głównym towarem niedzielnym jest piwko, nam się zamarzyły węglowodany i kefir. Nie wiem, czego oczekiwaliśmy, bo kefir był jeden, a z węglowodanów – też jeden pączek. Tymczasem nam głód zaczął zaglądać do oczu!… Skończyło się na tym jednym, samotnym kefirze, który do towarzystwa dostał maślankę i paczkę ciastek. Ciastka były. Zjedliśmy je od razu pod sklepem, opakowanie zabierając ze sobą, bo kosza na śmieci niet. No dobra, fajna ta wycieczka, ale wracajmy już do domu…
W Urlach klasycznie przejechaliśmy skręt, nie szkodzi, trochę naokoło, ale nadal asfaltem pojechaliśmy w stronę przystanku kolejowego i opadliśmy z sił na ławeczce na peronie. Zasięgu w telefonie nie było, więc nie sprawdziliśmy, że jeden pociąg właśnie nam uciekł, a następny jest za 45 minut. Dobrze, że perony są porządne, z rozkładami jazdy.
A w pociągu trafiliśmy dokładnie na tych samych ludzi, którzy z nami jechali w tamtą stronę…;) Więc do zobaczenia na szlaku!
Nadbużański Park Krajobrazowy, fragment Urle – Kamieńczyk Do Urli dojeżdżamy pociągiem, rowerami jedziemy w kierunku Kamieńczyka. |
Artykuł powstał w ramach cyklu #bliskoWarszawy. Inne wpisy w tym cyklu: Skansen w Maurzycach pod Łowiczem Zamek w Czersku Bagno Całowanie Serock Winnica Dwórzno Fort Beniaminów Winnica Mazovia Rowerem nad Zegrze Pałac Bielińskich w Otwocku Wielkim Rowerem do Jabłonny |
(lipiec 2020 r.)