Islay to jedna z wysp archipelagu Hebrydów Wewnętrznych. Jest raczej mało znana, bo w Szkocji wszyscy jadą na słynną Skye. Na Islay przecież nawet nie można się dostać lądem, bo nikt nie zbudował mostu!… Więc po co tam w ogóle jechać?
Odpowiedź na to pytanie doskonale znają koneserzy whisky :)
Islay to wyspa whisky. Pierwszą legalną destylarnię otworzono w Bowmore w 1779 roku. Dziś na tej niewielkiej wyspie działa dziewięć destylarni, a dziesiąta zostanie ponownie otworzona niebawem. To nazwy, które każdy szanujący się smakosz szkockiej whisky doskonale zna: Ardnahoe, Bowmore, Bruichladdich, Bunnahabhain, Caol Ila, Kilchoman i leżące na Szlaku Trzech Destylarni Laphroaig, Lagavulin i Ardbeg. Jest jeszcze Port Ellen, destylarnia, która powstała w 1820 roku, a została czasowo zamknięta w 1983 roku. Dziś produkuje się tam słód, ale podobno są plany, by znów uruchomić w niej produkcję. Swoją drogą, czy nie pięknie brzmią na Islay nazwy miejscowości? ;)
Na tej uroczej wyspie spędziliśmy kilka wietrznych i deszczowych dni wrześniowych i zastanawiam się teraz, czemu byliśmy tam tak krótko!… Zdążyliśmy zwiedzić cztery destylarnie: Ardbeg, Bruichladdich, Bowmore, Laphroaig i pół Lagavulina (dlaczego tak, o tym za chwilę ;). Zwiedzanie z przewodnikiem jest tam standardem. Zazwyczaj można wybrać różne opcje wycieczek, od najkrótszych (około pół godzinki) do nawet pięciogodzinnych pobytów z degustacjami. Warto zajrzeć do kilku destylarni, bo w każdej pokazują jakiś inny, nowy zakątek i opowiadają inne ciekawostki. Na zwiedzanie najlepiej umówić się przez internet, chociaż oczywiście można próbować wejść z ulicy. Ale nie polecamy – zawsze wtedy okazuje się, że nie ma już miejsc albo wycieczka zaczęła się 15 minut temu ;) Zatem uzbrójcie się w cierpliwość i wytrwale klikajcie na stronach www destylarni. Łatwo nie będzie, chyba czasami brakuje im programistów ;)
Ardbeg – mały, ale wariat
Nasze zwiedzanie zaczęliśmy od destylarni Ardbeg, bardzo długo pozostającej w rękach jednej rodziny – MacDougall. Dziś jest to własność koncernu Glenmorangie, który postanowił po latach nieco rozbudować tę maleńką w sumie gorzelnię. Ardbeg bowiem ciągle pracuje na jednej parze alembików i to, że jest tak doskonale znany i widoczny na rynku, zawdzięczamy głównie (jak stwierdził pan prowadzący wycieczkę) ich prężnie działającemu marketingowi ;) No nie da się ukryć, że popyt na Ardbega jest większy niż podaż. Jednak w nadchodzącym roku destylarnia ma przejść modernizację i znacznie zwiększyć produkcję. Czego sobie serdecznie życzymy ;)
Ardbeg leży na końcu Szlaku Trzech Destylarni. Można tam dojechać autobusem (wszystkie praktyczne informacje znajdziecie w notce o wyspie), my powędrowaliśmy ścieżką Trzech Destylarni na piechotę, oglądając po drodze przepiękne krajobrazy: skały porośnięte wrzosem, przestronne łąki pełne owiec i morskie zatoczki. Ścieżka jest asfaltowa, szeroka i jest jednocześnie drogą dla rowerów. Od jezdni odseparowano ją murkiem, więc jest całkiem bezpieczna, nawet jak się wraca po kilku szkockich ;) Po drodze była mżawka, popadywało i kropiło na zmianę z deszczykiem, bo żeby nie padało wcale, to się nie zdarzało. Wilczy mówi, że pogoda jest zmienna: pada albo leje.
Wycieczkę zarezerwowaliśmy na stronie www destylarni. Trwała około półtorej godziny razem z degustacją, kosztowała 8 £. Nie da się nie trafić, bo wszystko dookoła, łącznie z ławeczką na rozstaju dróg ma logo Ardbega :) Po przyjściu trzeba się zameldować u pana za ladą w sklepie połączonym z restauracją. Można też tu zostawić plecaki czy jakieś bagaże, to działa w każdej destylarni, więc zwiedzanie robi się wygodniejsze. Potem całą grupą zostaliśmy zaproszeni do jednego z budynków, żeby wysłuchać historii i wstępu do oprowadzania. Na zewnętrzu oczywiście lało ;) Ze względów ubezpieczeniowych w niektórych pomieszczeniach nie można robić zdjęć. Ale tylko aparatami cyfrowymi. I nic nie stoi na przeszkodzie, żeby robić zdjęcia z zewnątrz… Szkoci :)
Najpierw obejrzeliśmy młyn do mielenia ziarna jęczmienia. Młyn jest pradawny, zabytkowy, częściowo drewniany, w Szkocji zostało takich tylko kilka i mają jednego serwisanta. Na szczęście ich właściciele odetchnęli ostatnio z ulgą, bo serwisant wziął praktykanta i jest szansa, że jego wiedza nie zniknie…;) Bo teraz to wszystko się robi w pełni elektronicznie, ustawiając parametry na iPadzie! A tymczasem Arbeg hołduje tradycji i chyba lubią tam ten dreszczyk emocji, bo przecież przy używaniu tradycyjnych urządzeń trudno o powtarzalność w smaku i zapachu. Przy okazji obejrzeliśmy sobie odymione dymem torfowym, kiełkujące już ziarna jęczmienia – od całych, poprzez różne stadia zmielenia aż do zupełnej mączki (zobacz, jak wygląda proces produkcji whisky single malt).
Następnie przeszliśmy do pomieszczenia, w którym przygotowywana jest woda. Woda jest jednym z ważniejszych elementów przy produkcji whisky i jej niedobór potrafi wstrzymać produkcję (na szczęście Ardbeg na brak wody nie narzeka). Smak wody ma wpływ na smak whisky. Jest oczywiście filtrowana, ale nikt jej jakoś specjalnie nie uzdatnia. Wyciągane są fizyczne zanieczyszczenia, jednak… to woda prosto ze strumienia, łącznie z wszystkim, co po drodze do niej wpadło lub… nakapało ;) Dodajmy, że wszędzie na wyspie pasą się owce i krowy :)
Odpowiednio przygotowana woda jest wykorzystywana przy zacieraniu i fermentacji. Fermentacja odbywa się w pomieszczeniu, w którym stoją baaaardzo wysokie drewniane beczki (4,5 m). Powstaje w nich delikatny napój o smaku lekkiego, słodkiego piwa (czasem nazywają to disappointing beer). Do beczek można zajrzeć (pomost dla ludzi jest na wysokości niecałych 4 metrów), ale trzeba robić to ostrożnie, bo podczas fermentacji wydziela się dwutlenek węgla. A w środku wesoło bulgocze sobie młodziutki alkohol ;)
Kolejne pomieszczenie to już najpiękniejsze miejsce w destylarni, czyli alembiki. To tu dzieje się cała magia, to tu powstaje ostateczna fermentacja. Alembiki w Ardbegu są dwa, w dodatku jeden mniejszy i ponoć nowo budowana część ma być wierną kopią istniejących rozwiązań. Tutaj już widać trochę elektroniki, a nad wszystkim czuwa master distiller, który jest odpowiedzialny za końcowy smak destylatu.
Na koniec wycieczki zaproszono nas do niewielkiego pomieszczenia na degustację :) Do wyboru była klasyczna dziesiątka, An Oa, Uigeadail i Corryvreckan. Tak, najpierw łamiemy sobie język na tych nazwach, a potem uczymy się od prowadzącego, jak to należy wymawiać ;) Wybraliśmy An Oa i Uigeadaila. Psyche zasmakowała w tej drugiej, która jest znacznie bardziej torfowa i wyrazistsza. A szklaneczki, z których piliśmy, zostały już z nami na zawsze.
Zwiedzanie Ardbega zakończyliśmy obiadem: smoked haddock chowder i haggis & neeps & tatties. Można też pomyszkować po sklepie i kupić nie tylko whisky, ale też ubrania i gadżety. Ale sklep znajdziemy w każdej destylarni, a restauracji niestety nie :) No i muszę przyznać, że ceny whisky w sklepach firmowych mnie rozczarowały. Taniej jednak wyjdą zakupy w markecie.
Lagavulin – jak oni to robią?…
Lagavulin, zarejestrowany jako spółka w 1837 roku, był połączeniem dwóch nielegalnych gorzelni, istniejących już przynajmniej od stu lat. Przez wiele lat właściciele Lagavulina byli agentami handlowymi Laphroaiga, mieli też ze sobą sporo na pieńku, a całą historię niesnasek pięknie opisał w książce “Vademecum whisky” Jarosław Urban.
Na trochę bałaganiarskiej stronie www destylarni znaleźliśmy informację, że pracują nad systemem rezerwacji (aha, to gdzie ci programiści?), a tymczasem można do nich napisać e-maila lub zadzwonić. Niestety, nie podano godzin wycieczek, ale podano ich ceny ;) Bylibyśmy zadowoleni z godzinnej wycieczki (cena: 8 £). Na kilka dni przed wyjazdem wysłaliśmy e-maila, który pozostał bez odpowiedzi, ale mimo to, wracając z Ardbega, zaszliśmy do Lagavulina. Okazało się jednak, że ojej, chyba nie mamy waszego e-maila, i nie możecie się już załapać na żadną wycieczkę, ale – czemu nie, degustacja jest jak najbardziej możliwa. Pani nalała nam do szklaneczek złocistego napoju i pokazała drogę do saloniku. Akurat na zewnętrzu żaby leciały z nieba, więc z przyjemnością spędziliśmy trochę czasu w saloniku w szkocką kratę (nawet na fotelach i kanapach) i przy zgaszonym, niestety, kominku.
Jakiś tydzień później dostaliśmy e-maila, że gdybyśmy jeszcze byli na wyspie, to zapraszają ;)
Całe szczęście, że za zacieranie i mieszanie odpowiadają inni ludzie, niż za obsługę klienta, bo whisky (szczególnie ta 16-letnia) wychodzi im znakomicie, a obsługa e-maili najwyraźniej nieco kuleje.
Bruichladdich – powrót na rynek w wielkim stylu
Do Bruichladdich pojechaliśmy autobusem z przesiadką w Bowmore. Byliśmy trochę wcześniej i marzyliśmy o gorącej kawie, niestety w sklepie firmowym destylarni można się napić jedynie… whisky albo wody ;) Niedaleko jednak jest zwykły minimarket, w którym jest kącik z kawą.
Wycieczkę zarezerwowaliśmy na stronie www destylarni, wybraliśmy opcję Distillery Tour za 5 £. Całość, razem z degustacją, trwała około godziny. Po zwiedzaniu pomyszkowaliśmy jeszcze po sklepie (whisky ciągle droga).
Bruichladdich powstała w 1881 roku jako prywatna własność braci Harvey. Później przechodziła z rąk do rąk, kilka razy przerywała pracę, aż w 2001 roku przejęła ją niewielka spółka Murray McDavid i z sukcesem wznowiła produkcję. Oprócz whisky Bruichladdich produkuje także gin – Botanist. Destylarnię można zatem zwiedzać także pod kątem ginu.
Tym razem nasza przewodniczka mówiła z tak mocnym akcentem, że czasami ciężko ją było zrozumieć ;) Całą najnowszą historię poznaliśmy przy potężnych zbiornikach na jęczmień. Otóż niejaki Mark Reynier, który zasmakował w destylatach z Bruichladdich, chciał odwiedzić swoją ulubioną destylarnię, ale odbił się od zamkniętych drzwi nieczynnego zakładu. Postanowił więc kupić całą destylarnię, żeby ją na nowo uruchomić. I tak powstała spółka Murray McDavid, która za 6,5 mln £ kupiła Bruichladdich wraz z leżakującymi tam destylatami. Po gruntownej renowacji rozpoczęto nową produkcję, która okazała się strzałem w dziesiątkę. Gorzelnia korzysta z tradycyjnych urządzeń, a proces produkcji destylatów nie jest skomputeryzowany. By może właśnie dlatego Bruichladdich jest jedną z bardziej rozpoznawalnych dziś marek. Nie tylko ze względu na firmowy kolor butelki The Classic Laddie :)
Tutaj także obejrzeliśmy drewniany, tradycyjny młyn do mielenia jęczmienia. Następnym przystankiem była kadź zacierna, chwilowo niepracująca, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć, jak wygląda w środku. A tam takie wielkie mieszadło :) Następne było oczywiście pomieszczenie z washbackami, z których też tylko część pracowała. I ostatnim miejscem produkcji było pomieszczenie z alembikami. W Bruichladdich są trzy klasyczne alembiki i… Ugly Betty, która od razu rzuca się w oczy i wygląda trochę jak łódź podwodna, trochę jak kosz na śmieci, ale w rzeczywistości jest także alembikiem typu Lomond Still i produkuje się w niej właśnie gin. Procesu produkcji pilnują “sejfy”, czyli analizatory, które badają czystość i moc destylatu i kierują strumień alkoholu we właściwe miejsce.
Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy, był skład beczek. No tutaj to było pięknie :) Whisky dojrzewa minimum 3 lata w beczkach po różnych innych alkoholach: po burbonie, po sherry (nie mylić z wiśniówką!) czy po winie. Ale podczas dojrzewania część alkoholu z beczek… znika. Im dłużej leżakuje whisky, tym jej mniej w beczce. Mówi się, że to podatek dla aniołów (angel’s share) ;) W Bruichladdich można zobaczyć taką beczkę, do której dorwali się aniołowie. Na szczęście nie wypijają z butelek, więc nie obawiajcie się o swoje piwniczki ;)
Ostatnim punktem zwiedzania była oczywiście degustacja. Tutaj było aż dziewięć destylatów: seria podstawowa, niedymna; seria torfowa Port Charlotte i najbardziej dymna whisky – Octomore (prawdopodobnie najbardziej torfowa whisky na świecie). Można też było spróbować ginu Botanist i to nawet z tonikiem, jeśli ktoś chciał ;) My postawiliśmy na Bere Barley 2010 – whisky produkowaną z innego rodzaju jęczmienia niż pozostałe. No fajna, ale nie torfowa ;) Spróbowaliśmy też Octomora no i tutaj już trzeba przyznać, że smak i zapach ma wyjątkowy. Oczywiście można było skorzystać z wody, której tu nigdzie na szczęście nie żałują.
Bowmore – najstarsza destylarnia na wyspie
Bowmore, najstarsza nie tylko na wyspie, ale także w całej Szkocji destylarnia, także przechodziła z rąk do rąk dosyć często. Dziś jest własnością japońskiego koncernu Suntory. Współpraca z Japończykami sięga lat 60. XX wieku, kiedy to ówczesny właściciel Bowmore – Stanley P. Morrison – zaczął dostarczać im swoją whisky. Powstała tam wówczas działająca do dziś sieć barów Bowmore Malt Houses, w których podaje się wyłącznie whisky Bowmore.
Wycieczkę zarezerwowaliśmy na stronie destylarni (10 £). W każdej destylarni mają listę gości na kartce papieru i jak goście przychodzą, to są z tej listy skreślani. Taka to elektroniczna rezerwacja ;)
Na początku wycieczki pokazano nam około 10-minutowy film o historii Bowmore. Prawie cała produkcja prowadzona jest na miejscu – destylarnia ma własne pola torfowe i samodzielnie suszy ziarno czy produkuje słód. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć fragmenty procesu produkcji, których nie widzieliśmy do tej pory. Zwiedzanie zaczęło się od… pieca na torf. Piec był wygaszony, ale jeszcze ciepły i mogliśmy wejść do środka (w ciemność), do miejsca, w którym tworzy się dym, którym jest suszone ziarno. Mogliśmy tu też organoleptycznie zbadać torf, który w postaci sprasowanej w ogóle nie pachniał whisky ;) Potem obejrzeliśmy ogromne pojemniki na jęczmień, młyn, zbiorniki na gorącą wodę i zbiornik, w którym powstaje zacier. Tutaj już wszystko jest sterowane komputerowo i wszędzie są skomplikowane panele kontrolne, które wyglądają trochę jak sterowanie statkiem kosmicznym, szczególnie w oparach wydobywających się z okolicznych zbiorników ;) Następnie zajrzeliśmy do pomieszczenia z washbackami, które tutaj wystawały nieco wyżej nad podłogę i trzeba było schodków, aby do nich zajrzeć. Do każdej takiej beczki dodaje się 100 kg drożdży, aby zapoczątkować fermentację. Każda beczka ma też swoje imię, które wzięło się od jednego z właścicieli destylarni. Następne było oczywiście pomieszczenie z alembikami, których Bowmore ma 4. Oczywiście tu też wszystko było pod kontrolą ludzką, komputerową i sejfu.
Kolejnym elementem wycieczki był magazyn z beczkami. Tu obejrzeliśmy fragmenty beczek i zobaczyliśmy, jak drewno w połączeniu z tym, co w nim wcześniej leżakowało, wpływa na kolor whisky. Te leżakowane w beczkach po burbonie są raczej jasne, a te leżakowane w beczkach po sherry i winie są ciemniejsze, mają głębszy kolor. Między beczkami przejść się nie da, bo są one za szybką, niestety.
Na koniec wróciliśmy do sklepu/muzeum. Na stołach stały zestawy degustacyjne dla każdego uczestnika wycieczki: szklaneczka (też z nami została na zawsze) z odrobiną Bowmore 12 i dwie maleńkie buteleczki z próbkami Bowmore 15 i 18. To był udany dzień pomimo potwornej ulewy, która nas dorwała na 100 metrów przed wejściem do destylarni ;)
Laphroaig – perła w koronie
Zwiedzanie destylarni Laphraoig zasłużyło na osobny wpis, bo spędziliśmy tam aż pięć godzin. W tym czasie nie tylko spróbowaliśmy chyba z 6 różnych destylatów, ale także zobaczyliśmy źródła wody, torfu i dostaliśmy fantastyczny obiad. W dodatku pogoda była dla nas łaskawa: przez cały ten czas nie spadła ani kropla wody ;) A wisienką na torcie było własnoręczne napełnienie butelki na wynos destylatem prosto z beczki – po uprzedniej degustacji, rzecz jasna ;) Polecamy z całego serca!
Jak widzicie, warto było zajrzeć do każdej z destylarni, bo w każdej było coś, czego nie widzieliśmy w poprzednich (w Laphroaig zobaczyliśmy też malting floor, czyli miejsce, w którym kiełkuje jęczmień). Nam zwiedzanie się bardzo podobało i już planujemy kolejny pobyt na Islay. Oczywiście głównym powodem są destylarnie, ale Islay to nie tylko whisky – także wyborne wina i przepiękne krajobrazy (dowiedz się więcej o Islay). No nie spodziewałam się, że tak polubię tę wyspę mimo naprawdę paskudnej aury, która nas tam przywitała :)
Gdzie to jest? Destylarnie na wyspie Islay |
(wrzesień 2019 r.)
Ile czasu spędziliście na wyspie?
Zapewne koło czterech – pięciu. Trudno powiedzieć, zważywszy, że było to niemal 5 lat temu :)