Znowu będzie o nurkowaniu, bo co prawda mieliśmy zupełnie inaczej spędzać ten weekend, ale wyszło jak zwykle. Padło na Leleszki, wybór był uzasadniony doskonałą kuchnią i świadomością właścicieli bazy, że najedzony klient to szczęśliwy klient :) Na północ zatem ruszyliśmy późnym wieczorem z Warszawy, korki nas szczęśliwie ominęły, a tłumy policjantów na wylocie z miasta postraszyły.
Bez przeszkód dojechaliśmy do drogi z Jedwabna do Pasymia. Była już ciemna noc, droga wąska, kategoria odśnieżania pewnie piętnasta, dookoła wsie i pola poprzetykane lasami, ale w ciemnościach widoki nie robiły wrażenia. Wilczy wyjechał zza zakrętu i zdjął nogę z gazu. Potem przeniósł ją na hamulec. Na środku drogi, lewym bokiem do nas, stała sobie nieruchomo wielka, czarna krowa i patrzyła się na nas z kompletnie bezmyślnym wyrazem mordy. Poza tym nie robiła nic. Spotkanie z ważącym jakieś 700 kg cielskiem nie byłoby zbyt atrakcyjne, Wilczy więc zatrąbił. Na co krowa się jakby ocknęła i bardzo powoli i niechętnie zrobiła piruecik i zlazła z drogi w stronę przeciwną niż zabudowania. W światłach auta zobaczyliśmy, że ma tam koleżanki. Było ich przynajmniej 4 i wszystkie się na nas gapiły…
Koło północy wjechaliśmy na teren posiadłości, zostaliśmy poczęstowani chlebem ze smalcem i resztką ziemniaków z grilla, tzatzikami i ogórami. Kolacja przepyszna, ale spać się chciało. Drogę do pokoju nr 2 znaliśmy z poprzedniej bytności, rozlokowaliśmy się i przy otwartym na przestrzał oknie (upał, upał!) zasnęliśmy snem sprawiedliwym :)
W ramach pobudki usłyszałam Metallikę. Zza ściany, a może właściwie spod podłogi, leciało sobie na cały regulator Nothing else matters. No dobra, pobudka może i miła, ale czemu tak głośno?…
Śniadania było dużo :) Poza wystawionymi wędlinami, serami, pomidorami i innymi atrakcjami, przyjechała jajecznica ze szczypiorkiem, pasta rybna i serek. A na deser (skoro deser jest po obiedzie, czemu ma go nie być po śniadaniu? ;) były racuchy z jabłkami i cukrem pudrem ;) No po takim śniadanku to człowiek miał siłę dźwigać te nurkowe ciężary…
Zajechaliśmy nad jezioro, wpuszczono nas przez szlaban, pod wiatą wypakowaliśmy graty. Obok kłębili się inni amatorzy pchania się pod wodę, a droga do jeziora była obłożona matami, kocykami, materacami i półnagimi ciałami. Sobotni tłum nad wodą, standard, wszędzie dzieci, jedzenie, piwo i tłuste brzuchy. Słońce prażyło niemiłosiernie. Wilczy przykręcał automaty, ja wbijałam się w piankę i rozciągałam kaptur. Wilczy zakładał ocieplacz, ja docieplenie. Oboje spływaliśmy potem. Przypomina mi to nieco ubieranie się na motocykl w upalny dzień: pocisz się niemożebnie, zaczynasz podśmiardywać, ale wiesz, że jak tego całego naboju na siebie nie założysz, to potem będziesz żałować. W bezpiecznej odległości od wiaty krążą zainteresowani, rzucając co jakiś czas uwagi na temat tego, co widzą. Zarzucam balast na plecy, potem butlę i z płetwami w ręku wędruję do jeziora, bardzo starając się nie rozdeptać nikogo, ani nie przewrócić się na nikogo z tym całym ciężarem na plecach. Udaje się, wchodzimy do wody, od razu robi się przyjemniej. Woda ma 20 stopni, miło i sympatycznie. Ludzie kąpiący się tuż przy brzegu lekko się odsuwają, bo to przecież nigdy nie wiadomo. Zanurzamy się, ufff, dopiero teraz robi się przyjemnie…
No dobra, to był jednak eufemizm. Przyjemnie zrobiło się temperaturowo, ale widoczność nagle spadła do 1,5-2 metrów. Najpierw wydawało się, że to dlatego, że jesteśmy na kąpielisku, ale im dalej odpływaliśmy, tym wizura wcale się nie poprawiała… Płynąc “na wprost, lordzie” odnaleźliśmy poręczówkę, po której grzecznie dotarliśmy do platformy. Wyłoniła się z mroku NAGLE. Platformę obadaliśmy dokładnie, ale drugiej poręczówki do roweru od niej nie znaleźliśmy, więc rower odpuściliśmy i wynurzyliśmy się, żeby ustalić, co dalej. Po powtórnym zanurzeniu wszystko się sprzysięgło przeciwko mnie. Nie dość, że się rozkaszlałam pod wodą, to jeszcze mi się odbijało, a jacket usiłował mnie zabić. Uwierzcie, że jak przewód pokarmowy zaczyna stawać okoniem, to lepiej z nim nie walczyć ;)
Jakoś się dogadałam sama ze sobą, ponarzekałam na istotę jacketu i zanurzyliśmy się znowu. Popłynęliśmy w drugą stronę. Trafiliśmy akurat na naszą konkurencyjną grupę nurków, a poznaliśmy to po tym, że nagle wpłynęliśmy w zawiesinę z wizurą jakieś pół metra – masakra! To nam się bardzo nie spodobało i usiłowaliśmy stamtąd uciec, ale było to dość trudne, bo po pierwsze: nie wiadomo, w którą stronę, a po drugie: w tym mule co i rusz atakowały nas jakieś obce płetwy ;) Trzeba było bardzo uważać, żeby nie dostać nagle w łeb…
W końcu się udało opuścić zatłoczoną podwodną Marszałkowską. Ignorując wszystko zostaliśmy na 2-2,5 metra wśród roślinek, podglądając rybki. Okonki, szczupaczki i jakieś inne wynalazki. Roślinki. Ciepło, jasno, przyjemnie i coś widać :) W końcu wynurzyliśmy się na kąpielisku. Dwa czarne stwory, szczelnie opakowane w różne gumy, materiały, w czarnych buciorach i rękawicach, z maskami na twarzach, ociekające wodą wyczłapały się na nieco płytszą wodę, gdzie zdarły z siebie płetwy i maski.
– Zimna woda? – padły pytania z brzegu.
– E, nie, ciepła. Na 6 metrach 17 stopni.
– A ryby są?
– Są, ale na patelnię za małe…
Pozwolono nam doczłapać się do wiaty, gdzie wreszcie zdjęliśmy ciężary i zaczęliśmy się rozpakowywać z ubranek. Po zdjęciu docieplenia wróciła mi sprawność ruchowa (jednak co za dużo warstw na sobie, to niezdrowo ;p). Wilczy powiedział, że nurkował w sumie 75 minut. Mój zegarek pokazywał 66, więc nie wiem, jakim cudem on siedział 9 minut dłużej :)
Ustaliliśmy, że drugie nurkowanie po obiedzie, pozbieraliśmy zabawki i wróciliśmy do bazy, gdzie opanowaliśmy werandoświetlicę, czy jak ją zwał. I wtedy właśnie okazało się, że nie jesteśmy w stanie zgrać zdjęć z aparatu, bo aparat nie współpracuje, a karta jest zbyt pojemna. Nie i już.
Wściekle głodni doczekaliśmy obiadu, na jedzenie rzuciliśmy się jakbyśmy w życiu nic nie jedli. Żurek, ziemniaki, żeberka i surówki znikały w mgnienia oku. Kompot się wysączył, deser w postaci lodów równie szybko się wyłopotał, a my dopiero po jakimś czasie poczuliśmy sytość. Woda wyciąga? Szczególnie, jeśli się w niej siedzi ponad godzinę…;)
Po obiedzie wróciliśmy nad jezioro. Nie przyjechaliśmy tu wszak dla przyjemności, nie spać, nurkować! Objuczeni wszystkim wleźliśmy do wody, a tam… mleko. Jeszcze gorsza wizura niż rano. Pokręciliśmy się trochę, znaleźliśmy drugą platformę (stoi na niej porcelanka, gdyby kogoś przypiliło…;), potem Wilczy trafił na zatopioną i zakurzoną mułem renówkę, a potem ja dostałam furii, że nic nie widać i tym sposobem nurkowanie się skończyło. Może i jestem marudna, ale nie widzę przyjemności nurkowania w mleku ;p
Z nocnego nurkowania w tej sytuacji zrezygnowaliśmy w ogóle. Ciągnęło nas nieco do słynnego leleszkowskiego grilla i chlebka z zieloną mazią. Ogarnęliśmy sprzęt, powiesiliśmy pokrowce na ludziki do schnięcia, daliśmy butle do nabicia i ustabilizowaliśmy się przy grillu. Najważniejsze miejsce wieczoru :) Na stole stał już smalec, ogóreczki i inne przysmaki. Z grilla co i rusz docierały specjały miejscowe: kaszanka z cebulką, kiszka ziemniaczana (rewelacja!), karkóweczka palce lizać :) No i chlebek z zielonym. Absolutny hit, a zielone to po prostu natka pietruszki odpowiednio przyrządzona ;)
Dwusetne nurkowanie Wilczego uczciliśmy szampanem na huśtawce i spacerem w świetle księżyca, co i rusz umykając przed chcącymi nas rozjechać autami. A potem prowadziliśmy długą dyskusję na temat wyższości skrzydeł nad jacketami i wyższości nurkowania w wodzie, w której widać coś więcej niż czubek własnych płetw nad nurkowaniem w wodzie, w której nie widać nic. Zdania były podzielone, jak zwykle, ale szampan nas pogodził i w pogodnym nastroju poszliśmy spać :)
O poranku nie obudziła nas Metallica ani słońce. Było cicho i pochmurno i od razu wydało mi się to podejrzane. Nic dziwnego, padać zaczęło jeszcze przed śniadaniem i tak już padało i padało…
Do śniadania tym razem były naleśniki z serem, a do nich świeże jagody, pycha! Po śniadanku usiedliśmy sobie w świetlicy i wypiliśmy majestatycznie kawę, Wilczy nieco niespokojnie, ja pomstując na pogodę. Gromada obok szykowała się na nura w innej części jeziora, ja twardo obstawiałam, że w deszcz nigdzie nie idę, za oknami grzmiało i popadywało. Wilczy z nadzieją patrzył na zachód, gdzie się niby przecierało. No faktycznie, w końcu się przetarło i pobiegeliśmy nad jezioro. No już niech będzie, zanurkujemy!
Zebraliśmy się w 3 minuty, przebieranie i ogarnianie sprzętu też zajęło ekspresowy czas, niedługo później już byliśmy w jeziorze. Nie popełnialiśmy błędów z dnia poprzedniego, po prostu popłynęliśmy od razu wzdłuż brzegu, na małej głębokości, witając się z rybkami. Widoczność się nie poprawiła, ale czochranie się o roślinki nie tylko sprawiało mi przyjemność i zajmowało wzrok, ale także można było poćwiczyć pływalność. A do wody wlazłam tym razem bez docieplenia :) Od razu lepiej i wygodniej. Mniej do noszenia, mniej do uciskania. Ale jacket i tak chce mnie zabić ;)
Zaprzyjaźniliśmy się z jednym szczupaczkiem Stefanem, który niekoniecznie chciał na nasz widok uciekać. Stał sobie w wodzie leniwie i prawie się nie ruszał, no dopiero jak mu wsadziłam aparat w nos to się trochę odsunął ze wstrętem, ale niedaleko, o 10 cm ;) Filmowanie Stefana to było niezłe wyzwanie jeśli chodzi o utrzymywanie pozycji. Chyba muszę się jeszcze sporo nauczyć ;)
Znowu wyszliśmy z wody po ponad godzinie. Tym razem pogoda nie była taka upalna, deszcz zrobił swoje, rozebranie się z pianki należało do średnio przyjemnych. Sprzęt ogarnięty i przed nami jeszcze obiad :) Tym razem był rosół (nadal mam ślinotok, jak o nim myślę) i mięsko z kurczaka z grzybkami na drugie. Rewelacja! A w ramach deseru – ciasto ze śliwkami. Tam się nie jeździ nurkować, tam się jeździ jeść! :) A po jedzeniu odstawia się brudne naczynia do szafy ;) To trzeba zobaczyć, nie będę zdradzać sekretu szafy myjącej naczynia :)
No to nurkowanie w Leleszkach zaliczone :) Można wracać do domu (i kupić po drodze dużo jagód, duuuużo!), ale z pewnością jeszcze tu wrócimy. Po co? No przecież nie dla nurkowania. Dla chlebka z zielonym, dla naleśników i racuchów, dla żeberek i rosołu ;)
Wyszperane w Sieci:
Pensjonat i baza nurkowa Leleszki
Pensjonat i baza nurkowa Leleszki na FB
Gdzie to jest? Uwaga: samochodem można na chwilę podjechać na plażę i wyładować graty, ale potem należy z niej wyjechać i zaparkować gdzieś dalej. |
(lipiec 2014 r.)