Mazury
Miejsce, w którym spędzałam każde wakacje w dzieciństwie… Nauczona szacunku do przyrody, chciałabym cieszyć się jej niezmienioną postacią przez resztę życia. A tu zonk. Na Mazurach w ten weekend byli chyba WSZYSCY. Ok, miejsca nie zabraknie, ale… Pole namiotowe opanowane przez ludzi młodych i w średnim wieku, biorących udział w konkursie, czyje auto ma lepszą instalację nagłośnieniową. Nieraz znajdowałam się w centrum dolby stereo, tylko z każdej strony leciało co innego, niestety tego samego sortu… Do “muzyki” dochodziły drące się gardła. Przejście obok takiego obozowiska to jak przejście przez pole minowe: porozrzucane śmieci, papierki, opakowania po chipsach, butelki, wszystko pod nogami i byle gdzie.
Ludzie! Chcecie dyskoteki, to idźcie na nią, a nie zabierajcie jej ze sobą do lasu!…
Chciało mi się na Mazury. Miało być rowerowo, ale upał odwiódł mnie od tego pomysłu, zdecydowałam się więc na auto i wywlokłam Wilczego pod pozorem nurkowania. Zgodził się, bo on dobry człowiek jest…
Od Darka dowiedzieliśmy się o bazie nurkowej Narty i o polu namiotowym zaraz za nią, więc plan już był. Realizacja poszła sprawnie: w aucie działająca klima, na zewnątrz upał, na wyjeździe z miasta korki, standardzik. W Wielbarku zajechaliśmy do smażalni ryb umiejscowionej tuż za torami kolejowymi. Wybór spory, ryby smażone i wędzone, frytki, surówka. Zamówiliśmy okonia. Małe okonki, więc po dwa na głowę, ofiletowane, męczyć się nie trzeba. Na terenie smażalni stoją dwie figurki pruskich bab, które w rzeczywistości przedstawiały mężczyzn…;) Umywalka zainstalowana przy wiatach miała kran w kształcie główki konia. Za płotem dwa konie, tym razem żywe. Dookoła sielanka…
Zaraz za skrętem nad jezioro sielanka urwała się jak nożem uciął. Drogą spacerowały tysiące osób, większość w samych kąpielówkach, nierzadko na bosaka. Po lewej – jezioro i plaże, po prawej – ośrodek Rusałka, pomiędzy – sklepy, bary, atrakcje i dzikie tłumy oraz zaparkowane dosłownie wszędzie samochody. Przejechaliśmy pomiędzy nimi jakimś cudem, dojechaliśmy do pensjonatu u Klausa (wolnych pokoi brak) i kolejnego pola namiotowego i wróciliśmy na ostatnie pole namiotowe przy głównej drodze. Cena za osobę: 8 zł, za samochód: 8 zł i namiot też 8 zł. Pole wyposażone w studnię z wodą pitną, trzy wygódki niemal z serduszkiem w drzwiach (w jednej było sporo papieru toaletowego, różowego, ale zniknął) oraz zapadający się z jednej strony pomost. No ale do jeziora zejście jest :)
Miejsce na namiot wybraliśmy sobie zaciszne. Pomiędzy Wołominem a Grodziskiem Mazowieckim (patrząc po rejestracjach…). Pod drzewkami, żeby nas rano upał z namiotu nie wyrzucił o szóstej, tylko dał jeszcze chwilę pospać. O naiwności!…;)
Wilczy napompował materac powietrzem z butli, tak po szpanersku, postawił namiot i wywlókł mnie na spacer na zwiady. No dobrze…
– Lepię się cała. Wolałabym wreszcie wejść do jeziora, a nie gdzieś łazić… – narzekałam jak zwykle, Wilczy potakiwał jak zwykle i tak doszliśmy do bramy wjazdowej na plażę ośrodka Rusałka, z której było wejście do bazy nurkowej. Brama zamknięta z wielką tablicą z zakazem parkowania i innymi personalnymi tekstami. Poszliśmy dalej.
Dalej było wejście na plażę za 3 złote. Do bazy nurkowej wpuszczają bezpłatnie, więc poszliśmy dowiedzieć się, co i jak…
Baza nurkowa Narty
Baza nurkowa Narty mieści się nad jeziorem Świętajno. Jest to podobno najczystsze jezioro na Mazurach :) Z widocznością do 5-6 metrów :) I faktycznie jest czyściutkie. Atrakcje w wodzie to samochody, kajak, łódka, dodatkowo jest kilka platform. Lądowy teren bazy nie jest zbyt wielki, ale mieści się tam kilka ław, wieszaków i stołów; jest sucha strefa; szafki, w których można zostawić rzeczy, sprężarkownia i sala z kącikiem socjalnym. Miejsce całkiem przytulne, prowadzone przez ludzi z poczuciem humoru, o czym świadczyły wszechobecne tabliczki z komentarzami (“Niewiasto! Nurek może głębiej”). Wszędzie też wiszą informacje o tym, że rowerów to się tu nie wypożycza. W niczym to jednak nie przeszkadzało ludziom, wędrującym w tę i z powrotem brzegiem jeziora, w zadawaniu pytań, po ile rowery wodne. Bo przecież stoją przy pomoście, a pomost jest na krawędzi bazy…
W bazie spędziłam niedzielne południe, kiedy Wilczy nurkował. Siedziałam sobie na ławeczce, przytulona do grona innych ludzi, czytałam książkę i chłonęłam atmosferę. Część osób komentowała dzisiejsze nurki, umawiali się na kolejne, omawiali różne miejsca i bazy. Czasem ktoś przychodził pytać o kurs nurkowania. Słonko świeciło, wiaterek powiewał, ja machałam nóżkami i czekałam. Przyjemna niespodzianka spotkała nas na samym końcu: za korzystanie z bazy zapłaciliśmy tylko za jedną osobę, a nie – jak na Zakrzówku czy w Jaworznie – za obie. Cena za osobę to 15 zł.
Do furtki można podjechać samochodem, żeby wyładować i załadować sprzęt, tylko trzeba wcześniej poprosić klucznika o otwarcie bramy, a potem nie rozjechać wczasowiczów leżących wszędzie, co przy wyjeździe stamtąd stanowiło już spore wyzwanie.
Baza ma jedną wadę: nie ma własnej toalety, trzeba korzystać z toalety plażowej ośrodka Rusałka. Nie skorzystałam, więc nie znam warunków…;)
Za to bywa, że z bazy można skorzystać także zimą – w tym roku robili ponoć nurkowanie podlodowe. W pomieszczeniach stawiają grzejniki i jakoś leci…;)))
Po poniuchaniu w bazie poszliśmy dalej i trafiliśmy na bar z grillem i piwem. Oczywiście klapnęliśmy natychmiast i poobserwowaliśmy otoczenie. Obok nas rozgrywał się dramat uczuciowy: “Bo on powiedział, że w ten związek włożyłam najwyżej 30% i poleciałam na kasę!…”. Ktoś jadł karkówkę, ktoś pił piwo z sokiem, dużo hałasu w środku lasu. Szybko dokończyliśmy piwo, wróciliśmy na nasze pole, wskoczyliśmy w kąpielówki i mimo widocznych gdzieś daleko piorunów i słabo słyszalnych grzmotów wskoczyliśmy do wody. Była cieplutka. Szliśmy w głąb jeziora, szliśmy, ludzie prawie już z niego powychodzili, bo zbliżała się burza, a my szliśmy, szliśmy… ciągle płytko!… Gdzieś sporo za pomostem zanurzyłam się wreszcie i zaczęłam pływać, zrobiło mi się przyjemnie, spocone ciało przestało się lepić, podpłynęły do mnie okonie, zignorowałam je, aż sielankę przerwał Wilczy, każąc mi się wynosić na brzeg. Bo pioruny strzelają tuż nad nami. Z westchnieniem zawróciłam i wylazłam, ale przynajmniej już ochłodzona i szczęśliwa.
Burza postraszyła i sobie gdzieś poszła, więc korzystając z okazji wleźliśmy do jeziora jeszcze raz, tym razem na dłużej. Jak stałam w wodzie, podpływały do moich nóg okonie, stawały naprzeciwko mnie i się przyglądały. Hmmm, no nie wiem, przegonić mnie chcą, czy co? ;) Dobrze, że nie gryzły ;p
Po kąpieli zmusiłam Wilczego do partyjki w kometkę, jak zwykle grał na lenia, ja ganiałam, a on odbijał lotkę nie ruszając się z miejsca, więc go trochę przegoniłam. On mnie bardziej…;p Jak już skończyły nam się siły, poszliśmy na spacer poznać wroga. Znaczy, miejsce, w którym przyszło nam mieszkać.
Nadchodząca burza przegoniła część plażowiczów i na drodze zrobiło się jakby luźniej. Obejrzeliśmy sobie wszystkie bary, zwiedziliśmy sklepy, zupełnie jak w niedużym miasteczku: kupić można wszystko – gazety, chemię, kosmetyki, jedzenie wszelkiego rodzaju no i oczywiście alkohol, często na bannerach wyróżniony. Najbardziej potrzebny towar…;p
Na kolację wróciliśmy do miejsca ze sprawdzonym wcześniej piwem, zamówiliśmy po karkówce z grilla, była czarna… Potem ruszyliśmy na spacer w drugą stronę.
– O, kot! – powiedziałam przy końcu strefy cywilizacji. – Kot w lesie.
Wilczy się trochę poprzyglądał, w końcu zobaczył.
– Jak?!… Skąd?!… No jak ty go tam zauważyłaś w tych chaszczach?
– No… Idę, patrzę, kształt tam siedzi. Taki kot srający na puszczy…
Potem zwiedziliśmy drugie jezioro, już nie takie czyste i z kiepskim dostępem, potem doszliśmy do reklamy domów z bali i zawróciliśmy. Całą drogę staraliśmy się nie dać się rozjechać szaleńcom, którzy wiejską drogę z ostatnią kategorią odśnieżania traktowali jak autostradę – przynajmniej jeśli chodzi o dopuszczalną prędkość. W pewnym momencie dotarliśmy do żaby.
Żaba była spora i pchała się na środek jezdni.
– Rozjedzie cię coś – wymamrotałam nieżyczliwie pod jej adresem. – Złaź z drogi.
– Właśnie – poparł mnie Wilczy. – A może ona chce przejść na drugą stronę?
– Nie będzie nigdzie przełazić – stanęłam przed żabą i zastawiłam jej drogę. Żaba nieco się zdezorientowała. Obskoczyła moją nogę i dalej w tę samą stronę…
– Nie! – wlazłam jej przed pysk. – Tam nie. Wracaj.
Żaba spojrzała na mój but groźnie, po czym nastroszyła się i skoczyła w moim kierunku. Odsunęłam się.
– Ej. Ona mnie atakuje – zaalarmowałam Wilczego, który z zainteresowaniem przyglądał się całej scenie. Żaba skoczyła dalej. Ja się odsuwałam, ona skakała w moim kierunku. I tak zepchnęła mnie na pobocze…
– No świat się kończy!… Żeby mnie żaby z jezdni przeganiały!…
Wróciliśmy do namiotu. Rozkład sił muzycznych nieco się zmienił, towarzystwo z północy, katujące nas wcześniej “Plastikową Biedronką” zostawiło koło namiotów syf i poszło “w miasto”, ci ze wschodu ustabilizowali się przy Dżemie na zmianę z “Domem wschodzącego słońca”, prym wiedli jacyś z południa. Zmęczeni zapakowaliśmy się do namiotu z mocnym postanowieniem, że może uda się pospać. “Panie, spuść bombę” – mamrotałam za każdym razem, jak puszczali głośniej muzykę. Wilczy się wiercił.
– Słuchaj no, zajmujesz pół łóżka! – wytknęłam mu z pretensją, na co on zaczął się śmiać i wcale nie zareagował, jak powinien…;p
Jak już udało się zasnąć… przyszła burza. Ale jaka!… Grzmot zaczynał się gdzieś daleko, daleko po lewej, rósł, potężniał, przetaczał się nad głową i niknął daleko po prawej. Pioruny, pojawiające się raz za razem, sprawiały, że w namiocie można było czytać książki. Już nie było muzyki, nie było darcia ryja, teraz darła się przyroda i to konkretnie. A potem lunęło…
Padało i padało. Trochę się zastanawiałam, czy namiot wytrzyma, ale zmęczenie wzięło górę i wreszcie zasnęłam porządnie.
Obudziłam się koło 5 rano, powędrowałam do wygódki, trawa była mokra, ale nie dramatycznie, a nad światem było słońce i zapowiadał się kolejny piękny dzień.
Jak obudziłam się przed 9, słońca już nie było, a trawa była ciągle tak samo mokra. Namiot też.
Na śniadanie, prócz kanapek z mielonką, zjedliśmy pół melona. Potem zaczęliśmy zwijać obozowisko. Myślałam, że posiedzę tutaj w namiocie, czekając na Wilczego, ale spuścił powietrze z materaca, więc zawinęłam się z nim do bazy.
– To dla twojego dobra – powiedział, kiedy znów jakiś patałach puścił głośno muzykę. – Przecież nie chcesz tu siedzieć…
Niektórym po wczorajszym dniu łomotania akumulator odmówił współpracy i musieli korzystać z uprzejmości i kabelków innych. Niestety, takie czasy, że za głupotę się nie płaci :/
Po nurkowaniu ruszyliśmy do Nidzicy. Bo właśnie są Dni Nidzicy i same atrakcje, a poza tym nigdy tam nie byliśmy, więc czas najwyższy. Gdzieś po drodze na polanie przy lesie dokończyliśmy melona, w Nidzicy nie mogliśmy znaleźć miejsca do parkowania, w końcu się udało i poszliśmy zwiedzać. Zaczęliśmy od knajpy…
Po kilku minutach bezowocnego siedzenia przy stoliku dowiedzieliśmy się, że tu jest samoobsługa. W dodatku niektórzy goście czekają już godzinę na zamówienie. Zawinęliśmy się i poszliśmy dalej.
Na rynku do jedzenia poza chlebem nie było nic. Pod zamkiem trafiliśmy na karkówkę, golonkę i kiełbasę. Oraz gofry. Zwyciężyła karkówka z frytkami i ogórkiem. Potem zaopatrzyliśmy się w miód pitny oraz chleb na zakwasie i pożegnaliśmy Nidzicę jakoś bez żalu… Gdyby nie brak fajnej i porządnej knajpy w centrum, pewnie wspominalibyśmy ją milej ;p
Po drodze do domu zatrzymaliśmy się jeszcze na jednej stacji na Red Bulla i toaletę. Obok był ogrodzony zbiornik wodny, nad którym usiadło właśnie trzech chłoporobotników, kierowców kombajnów buraczanych czy coś w tym rodzaju.
– Miejscowa wersja wypoczynku nad wodą – skomentował Wilczy.
Potem jeszcze auto na katowickich blachach wyjechało nam z pobocza w sposób mocno niebezpieczny. Kiedy już Wilczy wyhamował, zamienił się w filozofa.
– Żeby oni wszyscy byli chociaż z Kutna. Zrzucilibyśmy się na atomówkę. A tu nie. Zgładzisz Kutno – Katowice wyskoczą. Zniszczysz Warszawkę – Poznań się pojawi…
Ale nie odpuszczę Mazurom. O nie. Znajdę jeszcze taki kawałek, jaki pamiętam z dzieciństwa i będę się pławić w ciszy, szumie lasu, ćwierkaniu ptaszków, bzyczeniu owadów, robalach i całej tej atmosferze odpoczynku w plenerze. Howgh!
Wyszperane w sieci:
Baza nurkowa Narty
(lipiec 2012 r.)