Wojsławice
Myśleliśmy o wyjeździe do Wojsławic od lat. Odkąd zaczytywaliśmy się w przygodach Jakuba Wędrowycza. Zobaczyć Wojsławice i umrzeć ;p Co roku dowiadywałam się o konwencie kilka dni po nim; w tym roku – zupełnym przypadkiem – dowiedziałam się 3 dni przed. No i nabrałam ochoty…
Pogoda parszywa, burze i ulewy, w dodatku zrobiło się chłodniej. Na rowery znów nie pojedziemy. W końcu w piątek rano ustaliliśmy, że jedziemy do tych Wojsławic, no już trudno, niech będzie…;) W sobotę zerwaliśmy się o świcie i już przed 10 rano ruszyliśmy na południe. Trochę w ciemno, ale damy radę, jak zawsze…
Słuchaliśmy na zmianę CB radia albo Sabatonu. Akurat trafiło na radio:
– Kolego, który byłeś przed chwilą w serwisie CB, daleko odjechałeś?
– Nie, a co?
– To wróć i oddaj mi śrubokręt…
Najpierw zatrzymała nas Karczma Bida. Bo jak bida, to do karczmy… No i sobie poszaleliśmy: ja wzięłam ziemniaki ze zsiadłym mlekiem i szarlotkę z lodami, Wilczy – żurek i świeżonkę z ziemniakami. Żurek przyszedł pierwszy i miał objętość wiadra. Wilczy wlał to w siebie, odetchnął i stwierdził:
– I po co ja zamawiałem drugie danie?…
No ale drugie danie przyszło. Wielkości koryta świńskiego… Dostałam gigantyczny półmich pełen ziemniaków okraszonych boczusiem, na to wszystko dwa jaja posadzone, do tego michę zsiadłego mleka. Wilczy dostał taki sam półmich z wielkim kopcem ziemniaków i mięcha. Wszystko wyglądało i pachniało super, smakowało także, ale ilościowo to bardziej pasowało dla pułku wojska, niż dla dwójki znanych głodomorów. Ale jedliśmy twardo, wpychaliśmy w siebie na zasadzie szuflowania do ciuchci, byle nawrzucać, mniej zostanie… Polegliśmy dość szybko. Ja zjadłam swoje jajka i jakąś 1/4 ziemniakow, Wilczy mniej więcej 1/4 wszystkiego, poprosiliśmy o opakowanie na wynos i wtedy przyszła szarlotka…
Opakowanie na wynos było niezbyt duże. Upchnęliśmy mięso i ziemniaków, ile wlazło, ale i tak sporo zostało…
– Następnym razem przyjeżdżam tu z wiadrem… z własnymi opakowaniami na wynos… – mamrotałam pod nosem, dociskając widelcem ziemniaki.
– Albo w ogóle w pięć osób i zamówimy jedno danie – podpowiedział Wilczy, ledwo oddychając.
Ale szarlotki nie oddaliśmy. Zjedliśmy ją na spółkę, pyszna była, z cynamonem, lodami… rewelacja… i ten listek mięty na bitej śmietanie…
Wytoczyliśmy się z knajpy, bardzo delikatnie zapinałam pasy i pojechaliśmy do Choinek na herbatę. Odpocząć. Poplotkować. Wyściskać… No i trzeba było jechać dalej, bo chcieliśmy zdążyć na spotkanie z Pilipiukiem.
Za Krasnymstawem zjechałam już na drogę na Wojsławice.
– Ooo, jaki dobry asfalt, tfu, tfu – mruknęłam, bo akurat faktycznie było równiutko i przyjemnie. Wyjechaliśmy z jakiejś miejscowości, wjechaliśmy do następnej i dobry asfalt szlag trafił.
– Widocznie za mało soczyście splunęłam przez lewe ramię… – dodałam.
Wreszcie Wojsławice. Podjechałam pod szkołę, otwarta brama, wjechałam do środka, zaparkowałam obok innych aut, zameldowaliśmy się, okazało się, że możemy spać w szkole, co nas bardzo ucieszyło i natychmiast ciepnęliśmy karimaty i koce w pierwszym sleep roomie, w którym znaleźliśmy więcej miejsca. Po czym poszliśmy “w miasto”. Znaczy – pozwiedzać.
W Wojsławicach obok domu kultury jest staw. Przed stawem jest tabliczka: zakaz połowu ryb. Obok tabliczki, jak zresztą i dookoła stawu, siedzą panowie w kufajkach z wędkami, nic sobie z tabliczki nie robiąc. Po drugiej stronie ulicy stoi stary, zrujnowany młyn.
– Prawdziwy młyn? – zapytałam z niedowierzaniem, bo nie było żadnego koła młyńskiego na wierzchu, w dodatku strumienia też nie było widać. – Ale taki zwykły? Bez wiatraka, bez wody? Bez sensu! – skwitowałam.
Napatoczył się sklep, w którym spędziliśmy sporo czasu, zastanawiając się nad piwem. Wybór był spory, ale porządnego piwa nie bardzo. Jedynie Perła niepasteryzowana i Kasztelan. Wzięliśmy zatem po Kasztelanie i poszliśmy dalej, na festyn z okazji Dni Wojsławic. Akurat jakiś zespół tańczył tańce ludowe. Znaczy, dziewczęta w zgrzebnych kieckach podskakiwały i dreptały do rytmu. Poprzyglądaliśmy się, otworzyliśmy piwo, okazało się, że jest miodowe i Wilczy zaczął narzekać, ale wypił. Potem obeszliśmy teren atrakcji, z tyłu było takie wielkie urządzenie do puszczania gigantycznych baniek mydlanych, a panny z zespołu tanecznego zaczęły bawić się rekwizytami do pokazów tańca ognia. Wilczy patrzył na to z niesmakiem.
– Jeśli one będą z tym ogniem występować… to dobrze, że tu jest straż pożarna… może szybko zareagują…
Faktycznie, dziewczyny niespecjalnie sobie radziły ze zgaszonymi miotaczami ognia. Na szczęście wieczorem okazało się, że tym ogniem machała zupełnie inna grupa :)
Moją uwagę przykuł chłopak, lepiący naczynia z gliny na kole, które napędzał swoją stopą. Wychodziło mu to genialnie :) Aż trudno było oderwać wzrok od hipnotyzującego kręcącego się kawałka gliny, z którego pod naciskiem dłoni powstawał jakiś garnuszek czy wazonik. No super po prostu :)
Przez sklep znowu wróciliśmy do szkoły konwentowej na spotkanie z Andrzejem Pilipiukiem. Opowiadał o tym, co ma w planach, o czym będą następne opowiadania z Wędrowyczem, odpowiadał na pytania uczestników. Spotkanie trwało godzinkę, a potem poszliśmy w miasto, oglądać zabytkową wieżę obok starej cerkwi i inne zaułki. W drzewach na terenie plebanii coś świszczało, stanęliśmy więc przed bramą i gapiliśmy się w korony drzew, jakbyśmy mogli cokolwiek zobaczyć w zapadającym zmroku. Nagle coś przeleciało z jednego drzewa na drugie.
– Sowa – podniecił się Wilczy.
– Skąd wiesz?
– Bo miała taki płaski pysk!…
Obeszliśmy rynek, zachwycając się domami z podcieniami i poszliśmy z powrotem na festyn. Obok tojtojki, w mikroquadzie siedział mały chłopczyk, a obok niego jeszcze mniejsza dziewczynka.
– Laskę sobie wyrwał – skomentował Wilczy. No tak, trzeba się uczyć od najmłodszych lat…;)
No i tak doczekaliśmy do pokazu tańca ognia w rytm muzyki granej przez zespół ludowy. Tańczyły trzy dziewczyny, wychodziło im to zupełnie nieźle, chociaż zaczęły od dość prostej choreografii. Niestety, po drugim występie zabraliśmy swoje zadki i poszliśmy na zapowiadane tańce ognia u nas w szkole. Dotarliśmy na boisko, klapnęliśmy na ławeczce i tak sobie siedzieliśmy… i siedzieliśmy… przysypiając… i spekulując, czy to ta sama grupa przyjdzie do nas machać ogniem, czy inna.
– Możemy tam pójść, zobaczyć, czy nie leżą spalone zwłoki dziewczynek, chyba, że przyjdą tutaj – Wilczy uzewnętrznił swoje skróty myślowe.
– Spalone zwłoki przyjdą tutaj?…
Mniej więcej z godzinnym poślizgiem pokaz się zaczął, ale istotnie występowała zupełnie inna grupa – Antares z Lubartowa. No i dali niezły popis…:) To było całe przedstawienie, czasami mieli na twarzach maski, leciała elektryzująca muzyka, a oni bawili się ogniem i wychodziło im to naprawdę nieźle. Fakt, popełniali błędy, czasem coś upadło, czasem czegoś nie złapali, ale to, co widzieliśmy – robiło wrażenie. Pokaz był długi i bardzo bogaty. No i został zaszczycony obecnością grupy ogniowej z Dni Wojsławic :)
Po pokazie spróbowaliśmy ogarnąć się w łazienkach szkolnych (hmmm…;) i pójść spać. Karimata, nawet przykryta kocem, jest twarda :) Ludzie rozmawiali, bawili się, śpiewali, na szczęście generalnie nie było źle (tylko trochę niewygodnie). Obudziliśmy się koło 8 rano (budziki nastawione na 9, zgroza), ogarnęliśmy legowisko, zapakowaliśmy do auta i zjedliśmy resztkę wczorajszego obiadu. A potem już tylko był spacer szlakami Jakuba Wędrowycza z przewodnikiem. Kawałek historii wsi poznaliśmy, zaliczyliśmy lody sklepowe, wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy…
Chełm
Najpierw – kierunek: Uchanie, bo podobno warto. No istotnie, rynek mają wporzo…;) A przystanek PKS-u z dumnym napisem sprayem: Dworzec PKS ;)
Potem już prosto do Chełma z postojami w krzakach, łapaniem much i wyrzucaniem ich z samochodu, tabaką na kichanie i w ogóle same problemy egzystencjonalne. W drodze zgadaliśmy się z Anitą i pojechaliśmy prosto do niej, gdzie zostaliśmy od razu ugoszczeni… chłodnikiem :) Doskonały pomysł :)
Potem pojechaliśmy do chełmskich kredowych podziemi, przywitać się z duchem Bieluchem. Czekając na godzinę wejścia zjedliśmy po ciasteczku – oczywiście :) A potem wędrowaliśmy lodowatymi korytarzami pod chełmską starówką. Kiedyś istniały tu prywatne kopalnie kredy: każdy kopał pod swoim domem i normalnie cud, że to wszystko się nie zawaliło od razu… górnicy potem ponaprawiali to sito, które jest pod miastem :) Bo komnaty przeradzały się w korytarze i w rezultacie pod Chełmem są wyżłobione w kredzie labirynty.
Przewodnik opowiadał nam o historii miasta, duch Bieluch nas przestrzegał przed zgubieniem się, Anita marzła, ja przysypiałam na ramieniu Wilczego… Po godzince wróciliśmy do domu Anity, gdzie ugoszczono nas obiadem i już niebawem ruszyliśmy w drogę powrotną, obdarowani przez gospodarzy wałówką :) Za kółkiem usiadł Wilczy i zaczął od tego, że on nie umie prowadzić tego samochodu. Na szczęście jakoś sobie radził ;p Anita siedziała obok niego, ja z tyłu i już od centrum przypominałam sobie, jak Chełm wygląda, więc podpowiadałam: teraz jedź prawym pasem, przez rondo prosto i teraz musisz jechać też prosto, więc zmień pas…
– Dziwnie się czuję, jak prowadzisz przez moje miasto – stwierdziła Anita :)
…obudziłam się w korku na wjeździe do Lublina, nabrałam energii, pozwoliłam Wilczemu jeszcze zatankować, po czym przejęłam kółko i pojechałam dalej, do Warszawy wjeżdżając w strugach deszczu… Piękny weekend, nie ma co ;p
Wyszperane w sieci:
Karczma Bida
Wojsławice w Wikipedii
Podziemia kredowe w Chełmie
Podziemia kredowe w Wikipedii
Duch Bieluch
(lipiec 2012 r.)