Słowacja, górzysty kraj kilkukrotnie mniejszy od Polski, kojarzy nam się podobnie jak Czechy – z piwem i nartami. Tymczasem nie samym piwem (ani nartami ;)) Słowak żyje :) Okazuje się, że Słowacy robią pierwszorzędne wino, a prócz szczytów gór warto zobaczyć przepiękne jaskinie – wiele z nich jest udostępnionych do zwiedzania. Niestety, nie wszystkie są czynne cały rok, dlatego zwiedzanie należy dokładnie zaplanować. My w marcu zobaczyliśmy cztery z nich: Demianowską Jaskinię Wolności, jaskinię Bielańską, Bystriańską i Domicę, ciągnącą się pod granicą z Węgrami. I nie, nie było monotonnie, każda z nich była kompletnie inna :) Wiemy jedno: na pewno tam wrócimy, jeszcze kilka jaskiń nam zostało… chociażby Demianowska Jaskinia Lodowa, która zimą jest zamknięta ze względu na zimujące tam nietoperze.
Ponieważ kilka jaskiń nam jeszcze zostało – zwłaszcza jaskinie lodowe, które zimą są zamknięte ze względu na zimujące tam nietoperze – wróciliśmy na Słowację latem. Zwiedziliśmy wówczas Demianowską Jaskinię Lodową, Dobszyńską Jasknię Lodową, Jaskinię Ochtińską Aragonitową i Jaskinię Gombaszecką. Opisaliśmy je tutaj.
Jaskinie znajdujące się pod opieką Zarządu Jaskiń Słowackich zwiedza się z przewodnikiem. Są to zazwyczaj konkretne systemy jaskiń, do których doprowadzono elektryczność, zbudowano w nich chodniki i schody. Wstęp to koszt od 5 do 8 € od osoby, ewentualnie plus opłata za fotografowanie/filmowanie: 7-10 € (dane z marca 2016 r.). Wejścia do jaskiń były o ścisłych porach: 9:30, 11:00, 12:30, 14:00. Godziny te zmieniają się wraz z porą roku i liczbą zainteresowanych turystów. Przed wejściem do każdej jaskini jest tablica informacyjna, na której znajdziemy godziny otwarcia, czas zwiedzania, temperaturę wewnątrz, wysokość do pokonania oraz czasem liczbę schodów :) Część jaskiń ma więcej niż jedną trasę zwiedzania, w niektórych można przepłynąć się łódką po podziemnej rzece. Ponadto przebywanie w jaskiniach świetnie wpływa na alergików i astmatyków, co wykorzystują okoliczne sanatoria :) Temperatura powietrza w jaskiniach jest stała i wynosi kilka–kilkanaście stopni (w zależności od jaskini). We wszystkich jaskiniach nie wolno jeść, śmiecić, zbaczać z wyznaczonych dróg ani niczego niszczyć. Należy założyć coś odpornego na wilgoć (jaskinia kapie na głowy ;)) i wygodne, nieśliskie buty.
Wycieczkę zaczęliśmy ze Śląska, zatem do Słowacji wjechaliśmy przez Czechy, padając ofiarą czeskiej kontroli drogowej. Nie wiemy, o co chodziło, ale panowie sprawdzili skrupulatnie nasze dokumenty, po czym puścili nas wolno. No to pojechaliśmy :) Na Słowacji obowiązują winiety na autostrady (10 € za 10 dni), są to winiety elektroniczne. Kierowca dostaje potwierdzenie na wydruku, a w bazie danych rejestrowany jest samochód, na który winieta jest wykupiona. Dzięki temu nie trzeba przyklejać niczego na szybę.
Pierwsze kroki skierowaliśmy ku Demianowskiej Jaskini Wolności. Znajduje się niedaleko Liptowskiego Mikulasza. Z parkingu (5 €) trzeba podejść pod górę ścieżką dydaktyczną jakieś 10-15 minut. Jaskinia jest częścią najdłuższego systemu jaskiń na Słowacji. Odkryta w 1921 roku, trzy lata później udostępniona do zwiedzania. Częściowo została wytworzona dzięki podziemnemu potokowi – Demianowce. Korytarze biegną głównie wzdłuż szczelin tektonicznych. Uwagę zwracają podziemne jeziorka (każde innego koloru) i bogata szata naciekowa – mnóstwo mniejszych i większych skupisk stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów. Czas zwiedzania jaskini standardową trasą to 60 minut. Może być męcząca – składa się z 913 schodów :) Bezlitosna dla kondycji, rekompensuje to jednak pięknymi widokami. Absolutnie warto! :)
Po wyjściu z jaskini gęby nam się cieszyły. Radośnie pojechaliśmy do następnego punktu programu – Brankowskiego wodospadu. Znajduje się on niedaleko miejscowości Podsucha, na trasie z Rużomberka do Bańskiej Bystrzycy. Przy samej trasie stoi Koliba Bodega – karczma, gdzie zdecydowanie należy coś zjeść po trudach zwiedzania :) Postanowiliśmy karczmę odwiedzić po powrocie z wodospadu, do którego podejście miało nam zająć około 35 minut.
Wodospad miał być największy w Niskich Tatrach: woda miała spadać z 55 metrów, raczej nie do przeoczenia. Droga podejściowa wiła się wzdłuż mniej lub bardziej wartkiego potoku, powoli, aczkolwiek skutecznie pnąc się w górę. Co i rusz ścieżkę zagradzały nam zwalone drzewa, najwyraźniej leżące tu od dawna, wymagające czasami nie lada sprawności w przeciskaniu się pod nimi lub wspinaniu się na nie. W końcu dotarliśmy do większego rozlewiska, zasłanego dużą liczbą zawalonych drzew. Za nimi widać tabliczki informacyjne – to tu! Dotarliśmy!… Wreszcie!
Po przebrnięciu przez zwalisko i niewpadnięciu do wody, zaczęliśmy wypatrywać wodospadu. Strumyk, wzdłuż którego szliśmy, rozlał się po okolicy, tworząc błotniste bagno i sprawiając wrażenie, że wypływa wprost spod ziemi właśnie tutaj. Tablice stały po lewej, sugerując kierunek szukania wodospadu, jednakże zaraz za nimi znajdowało się kolejne zwalisko drzew, natomiast strumienia ani widu, ani słychu, a dookoła las. Zmęczeni trudami utrzymywania równowagi na śliskich, cienkich i mokrych gałęziach skierowaliśmy się w prawo, skąd zachęcająco szumiało. Otóż tak, odnaleźliśmy ciąg dalszy strumyka, płynącego wesoło niedużym kanionem. Wodospadu ani śladu. Widać sołtys zwinął go na zimę… A tak ładnie wyglądał na zdjęciach w Googlu!…
Nasze radosne miny stały się wspomnieniem, kiedy jak niepyszni musieliśmy wracać z niczym przez te zwały przyrodnicze. Taki spacer z elementami odcinka specjalnego przed obiadem. Poprawiło nam się dopiero, jak złożyliśmy zamówienie w ciepłym i przytulnym wnętrzu Bodegi :)
Na szczęście Koliba Bodega nakarmiła nas zacnie. Specjalność kuchni, czyli mieszanka mięs z talarkami ziemniaczanymi i groszkiem to było to :) A na początek – zupa czosnkowa. Po porcji rozgrzewającej herbatki ruszyliśmy dalej, w kierunku naszego noclegu – do Brezna. Nocowaliśmy w hotelu Ďumbier, położonym w centrum miasta. Parking znajduje się na tyłach hotelu, a stanowi go mocno dziurawe podwórko. W recepcji znaleźliśmy kartkę, że zapraszają nas do kawiarni, więc poszliśmy tam szukać klucza od pokoju. Pierwszy zonk – kawiarnia zadymiona. Po załatwieniu wszystkich formalności czym prędzej czmychnęliśmy do pokoju. Na szczęście w pokojach palić nie wolno, ale budynkowi przydałoby się generalne odświeżenie.
Po zainstalowaniu się w pokoju poszliśmy “w miasto”. Brezno jest niewielkie i około 21.00 praktycznie wymarłe. Przeszliśmy się głównym placem, podążając za dwiema młodymi dziewczynami, mając nadzieję, że doprowadzą nas do bardziej aktywnej części miasta, ale znaleźliśmy jedną knajpę, wyglądającą na kebab-bar. Potem trafiliśmy do kolejnego, bardzo zadymionego baru, co nas nauczyło, żeby patrzeć przez szyby, czy na stolikach stoją popielniczki. Tutaj jeszcze nie ma zakazu palenia w knajpach, tak krytykowanego podczas wprowadzania w Polsce. Niemniej jednak spędzenie wieczoru w zadymionym pomieszczeniu sprawia, że potem wszystkie ciuchy są do prania, a śmierdzi nawet skóra i włosy… więc jednak nie. Na szczęście znaleźliśmy jakąś zapomnianą, schowaną przed wszystkimi pizzerię (pizzerie są wszędzie!) i tam udało się zamelinować na jedno piwo :) Nie mam pojęcia, co robią ludzie w Breźnie wieczorami…
Następnego dnia po szybkim śniadaniu i przygotowaniu herbaty z miodem i cytryną w termosie (zima jest w końcu ;p), ruszyliśmy na podbój kolejnych jaskiń. Jaskinia Bystriańska jest mniejsza niż Demianowska, najwyraźniej też cieszy się mniejszym zainteresowaniem. Na tablicach informacyjnych przy jaskiniach jest napisane, że zwiedzanie odbywa się, jeśli zbiorą się przynajmniej 4 osoby, tymczasem byliśmy tylko we dwoje, a mimo to zorganizowano dla nas wycieczkę, dzięki czemu mieliśmy bardzo kameralny spacer. Jaskinie są przygotowane na takie przypadki: opowiadanie przewodnika popłynęło z głośników, nagrane w języku polskim! Co prawda słowacki jest bardzo podobny, ale nie zawsze wszystko rozumieliśmy, zatem to było bardzo dobre rozwiązanie i bardzo miły gest ze strony obsługi. Jaskinia słynie z niecodziennych kształtów skalnych i obecności sintrowej szaty naciekowej. Erozja nastąpiła także przez ciek wodny, którego my nie widzieliśmy, bo płynął sobie pod korytarzami, którymi chodziliśmy. Atrakcją były także fragmenty skał porośnięte mchem – oczywiście tylko w tych miejscach, w których bardzo blisko świeciła jakaś lampa. Było tu więcej stalaktytów w kształcie falujących zasłon czy frędzli. Trafiły się także śpiące pojedyncze nietoperze :) Czas zwiedzania to 45 minut, 26 schodów, jaskinia stosunkowo łatwa i przyjemna do zwiedzania.
Następnie pojechaliśmy do Jaskini Bielańskiej (albo Bielskiej). Znajduje się ona nad Popradem, więc oddzielało nas od niej pasmo Niskich Tatr. Każde z nas miało swoją koncepcję podróżowania, ja chciałam jechać naokoło gór, Wilczy – po drogowskazach, a drogowskazy prowadziły drogą krajową numer 72, przez sam środek Niskich Tatr. Drogi na Słowacji nieco różnią się od tych, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce: są węższe, często kompletnie bez poboczy (w górach to zrozumiałe), niekoniecznie z porządnym asfaltem (czasami znak: uwaga, nierówna droga informował praktycznie o możliwości utraty podwozia…). I nie mówię tu o drogach ostatniej kategorii odśnieżania, tylko o drogach krajowych. Dodatkowo trasa biegnąca górami to nieodłączne serpentyny, palenie hamulców i… wyścigi. Słowakom poza terenem zabudowanym się spieszy. Wyprzedzają na zakrętach, na podwójnych ciągłych i serpentynach, jakby byli nieśmiertelni. W terenie zabudowanym za to jadą grzecznie pięćdziesiątką.
Trasa rzeczywiście była widokowa i dość często wyrywało nam się głośne: “Och!… Jak tu pięknie!…”. Dojechaliśmy w końcu na parking pod jaskinią (3,5 €) i pan parkingowy nas poinformował, że już nie zdążymy wbiec na górę, bo za późno, a to 20 minut wspinania się. Następne wejście za niecałe dwie godziny. Zdecydowaliśmy się zostać i zjeść obiad w pobliskiej knajpce U furmana. Nie żałowaliśmy – bryndzowe haluszki ze słoniną oraz gulasz z jelenia porządnie nas wzmocniły, a obowiązkowa zupa czosnkowa rozgrzała. Zupa czosnkowa w ogóle była hitem wyjazdu :) Do tego herbata z miodem, imbirem i cytryną i nie chciało się wychodzić. Ale nie ma tak dobrze, jaskinia czeka…
Podejście do Jaskini Bielańskiej to około 20-25 minut wspinaczki. My, po obiedzie, w butach trekkingowych, które na wyślizganym śniegu pokrywającym ścieżkę zamieniały się w łyżwy, potrzebowaliśmy co najmniej dwa razy tyle czasu. Wyprzedzały nas nawet rodziny z małymi dziećmi ;p W końcu jednak doczłapaliśmy się pod wejście i ustawiliśmy się w kolejce. Najpierw weszła grupa pań z sanatorium (a mówiłam? poszły sobie pooddychać dobrym powietrzem!), potem dopiero weszliśmy my. Powitał nas nietoperz, wiszący gdzieś w korytarzu wejściowym. Jak doszliśmy do pierwszej komory, to zatkało nas z wrażenia :) Była ogromna. Naprawdę potężna przestrzeń, z mnóstwem dekoracji sintrowych, strumieniem i jeziorkami. Jaskinia jest wyjątkowa pod względem wielkości komór i dekoracji, znajdziemy tu dekoracje nazywane Kaktusowy Gaj, stalagmity przypominające palmy czy wapienne wodospady i zasłony. Jest tu też podziemne jezioro, nad którym odbywały się koncerty, ponieważ komora, w której się znajduje, ma świetną akustykę. Faktycznie, warto tego doświadczyć – prezentacja “światło i dźwięk” robi niesamowite wrażenie. Jaskinia poza tym jest dość kolorowa – kolory skał zależą od zawartych w niej minerałów. Absolutnie polecamy, ale pamiętajcie, że nie jest to łatwa wycieczka. Czas zwiedzania: 70 minut, 860 schodów.
Po wyjściu z jaskini i ostrożnym zejściu po zaśnieżonej ścieżce ruszyliśmy zwiedzić Tatrzańską Łomnicę, gdzie obok hotelu Grandhotel Praha (nieco przypominającego ten z “Grand Budapest Hotel”) odkryliśmy nieczynną, trochę zniszczoną dolną stację kolejki linowej. Była to pierwsza kolejka zbudowana w kierunku szczytu Łomnicy. Ponieważ później zbudowano nową kolejkę o znacznie większej przepustowości, tę wyłączono i powoli niszczeje, chociaż ponoć są plany urządzenia w tej stacji muzeum. Trzymamy kciuki :)
Tymczasem przez Lidla w Popradzie (jeść trzeba :)) pojechaliśmy do naszego kolejnego noclegu. Ponieważ na następny poranek mieliśmy zaplanowaną jaskinię Domica, noclegu szukaliśmy gdzieś obok i tak trafiło na węgierską miejscowość Aggtelek. Gubiąc się po drodze w okolicach Rożniawy (Słowacy mają część drogowskazów naprawdę mylnie wskazujących drogę) dojechaliśmy do Katica Vendégház późnym wieczorem i zostaliśmy umieszczeni w pokoju samodzielnego domu gościnnego. Latem okolica musi tętnić życiem, w naszym domu mogło nocować pewnie ponad 20 osób. Niektóre pokoje były wyposażone w łazienkę, kilka miało łazienkę wspólną na korytarzu. W domu była obszerna jadalnia z kuchnią i kilka lodówek, a na podwórku taras ze stołami do biesiadowania i basen. Najbliższa okolica to chociażby system jaskiń, do którego należy Domica. Korytarze przechodzą przez granicę słowacko-węgierską i mają łączną długość aż 25 km.
O poranku dostaliśmy przygotowane całkiem fajne i syte śniadanie: był tam omlet, ser, salami, warzywa, a także mocna kawa. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy na podbój ostatniej jaskini – Domicy. Mieliśmy do niej raptem 3 km :) Znowu byliśmy jedynym autem na parkingu (tym razem bezpłatnym, ale budka stała, więc w sezonie pewnie trzeba coś zapłacić) i znowu byliśmy jedynymi gośćmi w jaskini. Nie szkodzi, jak poprzednio, zorganizowano wycieczkę tylko dla nas, również z audio po polsku. Podziemna trasa jest dosyć prosta i łatwa, zwiedzanie trwa 45 minut. Jaskinia powstała na skutek erozyjnej działalności wody – podziemnych strumieni Styksu i Domickiego. Wyróżnia się naciekami w postaci tarcz i bębnów, ponadto była miejscem licznych znalezisk archeologicznych, a obecnie żyje tam 16 gatunków nietoperzy (Wilczy nawet jednego przyuważył podczas lotu :). Skały mają tu często kolor czerwony, co wskazuje na dużą zawartość żelaza. Sporą atrakcją są podziemne tarasowe jeziorka oraz rzeka Styks, po której można przepłynąć się łódką, pod warunkiem, że ma odpowiednią głębokość. Niestety, podczas naszego pobytu rzeka była ledwie cienkim strumykiem. To dało nam do myślenia w kwestii wodospadu Brankowskiego…
Do Koszyc pojechaliśmy przez Węgry, bo tak było najbliżej. Po drodze jest przynajmniej jeszcze jedna podziemna trasa, ale zostawiliśmy ją sobie na następny raz. Zwiedzanie Koszyc zaczęliśmy od Tesco, w którym nabyliśmy słowackie wina oraz sery (po przetestowaniu Svatovavřineckégo w Aggtelku uznaliśmy, że Słowacy robią naprawdę dobre wina) i byliśmy gotowi na zakwaterowanie. Hotel Penzion Plaza nie ma własnego parkingu, ale można skorzystać z parkingu zamkniętego, mieszczącego się praktycznie tuż za rogiem. Niestety, jak się potem przypadkiem zorientowaliśmy, parking jest zamykany o 18.00 na bramę, łańcuch i kłódkę, i nie ma opcji, aby dostać się do auta lub pojechać gdzieś wieczorem. Ponownie otwierany jest o 6 rano. Te godziny były napisane drobnym drukiem gdzieś na murze nad bramą… Nikt z obsługi parkingu ani hotelu nas o tym nie uprzedził, my napisu nie zobaczyliśmy i wieczorem się nieco zdziwiliśmy. Uważajcie na to i pamiętajcie, aby zabrać wszystko z samochodu, gdybyście korzystali z parkingu przy ulicy Hradbova.
Recepcja hotelu jest na 1. piętrze, na parterze jest restauracja. Nasz pokój był na drugim piętrze (kamienica nie ma windy). Pokój cały w drewnie, ciepło. W łazience prysznic z zasłonką, która przykleja się do ciała. Latem zapewne istotna jest klimatyzacja. Przed hotelem funkcjonuje minibazarek, rano oferowano tam warzywa, miód, kwiaty. Obok, na nieco szerszym fragmencie ulicy, więcej było rękodzieła: rzeźb drewnianych, artykułów wyposażenia kuchni itd.
Obeszliśmy centrum Koszyc spacerkiem. Znaleźliśmy słynną kawiarnię Smelly cat (prosto z serialu “Przyjaciele” :), ale nie wchodziliśmy do środka, chociaż – ku naszej uciesze – na drzwiach był naklejony zakaz palenia. Przeszliśmy się uliczką rzemieślników – funkcjonują tam sklepiki nawiązujące do ginących zawodów, jest też kilka knajpek. Zapewne warta zobaczenia jest Katedra św. Elżbiety. My tylko szybko zerknęliśmy, ponieważ właśnie trwała msza.
Obiad zjedliśmy w knajpce ukraińskiej (dla odmiany). Pan bardzo chciał nas przekonać do kielicha na dobre trawienie, ale jednak poprzestaliśmy na piwie. A najedliśmy się pod kokardkę, pysznie było, tylko długo potem ledwo się ruszaliśmy :) I tak oto zahaczyliśmy mentalnie o piąty kraj w naszej krótkiej wycieczce (Polska – Czechy – Słowacja – Węgry – Ukraina). Za to deser skonsumowaliśmy w mentalnym szóstym kraju – Republice Vychodu :) Ależ mają tam pyszną imbirową lemoniadę!… Absolutnie polecamy także babeczkę czekoladową z lodami i owocami. Mistrzostwo świata! :)
Następnego dnia po śniadanku hotelowym ruszyliśmy na północ, w kierunku domu. Ale nie bezpośrednio, o nie… Po drodze było wszak jeszcze trochę atrakcji! Zajechaliśmy do Bardejowskich Kupeli, uzdrowiskowej dzielnicy Bardejowa. Miasteczko zaczyna się zakazami wjazdu i wielkim parkingiem. Dalej zapraszamy na piechotę. W centrum stoi słynny i piękny hotel Astoria, naprzeciwko niego – przeszklony pawilon, w którym można napić się wód zdrojowych. Można przyjść z własnym kubeczkiem, a jeśli się go nie ma – na końcu pawilonu funkcjonuje sklepik z mnóstwem kubeczków i innych pamiątek. My, zaopatrzeni we własne naczynia, bardzo ostrożnie i delikatnie spróbowaliśmy wody ze wszystkich źródeł. W smaku były różne, na szczęście żadna nie odrzucała, chociaż mielibyśmy problem z wypiciem większej ilości niektórych z nich. Potem poszliśmy zwiedzać dalej i tak trafiliśmy do skansenu. Bilet: 2 € + 2 € za fotografowanie. Skansen to typowe dla regionu zagrody oraz cerkwie (nadal odbywają się w nich nabożeństwa).
Ostatnim przystankiem na Słowacji był, oczywiście, obiad :) Przypadkiem trafiliśmy do Słonecznego Majera w Stebnickiej Hucie – położonego na wzgórzu ośrodka jazdy konnej. Poza poznawaniem okolicy z wysokości końskiego grzbietu można tam wynająć domek z widokiem oraz dobrze zjeść. My jak zwykle postawiliśmy na zupę czosnkową, a jako ukoronowanie wyjazdu wystąpił wyprażony ser. I teraz już mogliśmy wracać do domu…:)
Wyszperane w Sieci:
Strona Zarządu Jaskiń Słowackich, dużo przydatnych informacji
Hotel Ďumbier w Breźnie
Pierwsza ukraińska restauracja na Słowacji – Barvinok
Republika Východu w Koszycach
Słoneczny Majer
(marzec 2016 r.)