Pedras d’El Rei, czyli Królewskie Skały
Pedras d’El Rei odkryliśmy podczas włóczęgi po Półwyspie Iberyjskim. To spory kompleks wypoczynkowy, składający się z apartamentów, często połączonych ze sobą w skupiska jednopiętrowych domków w otoczeniu rozbuchanej przyrody. Do apartamentu przynależy taras, gdzie można w uroczych okolicznościach przyrody zjeść śniadanie albo posiedzieć, gapiąc się w zieloność i dopieszczając miejscowe koty. Z naszego tarasu widać było ocean, bo mieliśmy mieszkanko na pięterku. A taki widok to nie byle co, bo od oceanu właściwego ląd oddzielony jest długą wyspą – Ilha de Tavira. W poprzek wyspy jeździ sobie kolejka na Praia do Barril, którą przejazdy goście Pedras mają w cenie pobytu, a dla innych bilet kosztuje 2 €. A na końcu jej trasy czeka na nas Cmentarzysko Kotwic – to dla tego wyjątkowego cmentarza przejechaliśmy pół Europy.
Pedras to takie małe miasteczko. Goście całego kompleksu wszystko mają na miejscu: sklep spożywczy, restaurację, bar, basen (w listopadzie nieczynny ;), wypożyczalnię rowerów, plac zabaw dla dzieci, minizoo z papugami, przystanek autobusowy, skąd można odjechać do Taviry… Obsługa pomoże w wypożyczeniu auta, a Wi-Fi jest w całodobowej recepcji i w niektórych apartamentach. Wyposażona kuchnia sprawia, że nawet na obiad nie trzeba wychodzić z domu… Ale takie siedzenie to przecież nie dla nas :) Pojechaliśmy tam odpocząć, ale aktywnie!
Najbardziej oczywista jest wycieczka nad ocean. Na Ilha de Tavira, która jest częścią parku Ria Formosa, trzeba przejść dość wąskim mosteczkiem (uwaga na mijankach ;). Zakaz wprowadzania rowerów i psów jest permanentnie ignorowany. Zaraz na początku wyspy jest stacja kolejki spalinowej Comboio da Praia do Barril. Odkryte wagoniki przewiozą nas kilometr w poprzek wyspy na Praia do Barril, gdzie znajdziemy kilka knajpek, toalety, plażę i główną atrakcję: Cmentarzysko Kotwic. Wzdłuż trasy kolejki jest ścieżka, którą można wygodnie przejść na piechotę. Schodzenie ze ścieżki nie jest mile widziane – chodzi o to, aby nie niszczyć roślinności i nie straszyć zwierząt, których żyje tu zatrzęsienie – wyspa jest rajem dla ptactwa.
Kolejka co prawda skraca czas wędrówki na plażę, ale poza sezonem działa tylko w godzinach 8:30–17.00 i jeździ co 10-15 minut. My spóźnialiśmy się nikczemnie albo nie chciało nam się czekać, bo kolejka właśnie uciekła, więc głównie wędrowaliśmy na piechotę, acz całe półtora raza skorzystaliśmy z kart uprawniających do bezpłatnego przejazdu. Końcowa stacja kolejki od oceanu odgrodzona jest wałem z piasku, dzięki czemu szum fal prawie tu nie dochodzi i wiatru też bardzo nie czuć, można za to od razu skręcić do najbliższej restauracji :)
Za to jak się wyjdzie na wydmę… Narastający huk oceanu i niebieskość po horyzont :) Gdzieś tam, daleko, jest Afryka. Fale długimi jęzorami wcinają się w piach, pozostawiając fragmenty muszli i kamyki. Oczywiście jak dzieci rzuciliśmy się natychmiast na muszelki, bo co to za przyjemność – być nad oceanem i nie nazbierać nowych kilogramów muszli? Swoimi zbiorami moglibyśmy udekorować kilka akwariów…;)
W listopadzie na plaży nie ma tłumów. Ot, para z psem, jacyś pojedynczy spacerowicze. Latem pewnie nie ma gdzie szpilki wetknąć, ale teraz, pomimo dużych kilkunastu stopni, plażowiczów wywiało i to dosłownie. Wiatr sprawia, że otulam się szczelniej kurtką, słońce nie grzeje tak bardzo, ale jest bardzo przyjemnie i nawet nie musimy do siebie krzyczeć. Podchodzimy jak najbliżej do krawędzi wody, żeby zaraz potem uciekać przed zachłannymi jęzorami fal :) Gdzieś tam widać pojedyncze statki. Wieczorem przyuważamy dwie – a potem trzy – latarnie morskie (albo inne podejrzane światła, pławy czy coś) i strasznie nam to nie pasuje do mapy. Do dziś twierdzę, że ta trzecia latarnia to jakieś UFO było ;) Zachód słońca na plaży jest niesłychanie malowniczy i nawet trud powrotu po ciemku przez wyspę jest go wart :)
Ale sporą atrakcją plaży są malownicze kotwice. Na wydmie, oddzielającej część socjalną z restauracjami od plaży właściwej, leżą dziesiątki ogromnych i zardzewiałych kotwic. Nie bezładnie, o nie, poukładane równiutko w rzędy. To wyjątkowy cmentarz kotwic. Podobno są one pamiątką po poławiaczach tuńczyków. Kiedy zasoby tuńczyków spadły, rybacy musieli się przekwalifikować, a kotwice – niegdyś używane do utrzymywania pełnych sieci w miejscu – poukładano w swoisty pomnik.
Samo Pedras jest okupowane przez koty. Pod nasz taras przychodziły trzy, ale spacerując widzieliśmy przynajmniej jeszcze kilkanaście sztuk – a nie obeszliśmy całego kompleksu. Koty niejako obejmują w posiadanie jakieś rejony i ludzi, którzy akurat w nich mieszkają. Bez znaczenia, o której wstawaliśmy – czy była to 7 rano czy 10 – na śniadanie zawsze przychodził “nasz” kot, czasami z kolegami, których traktował pazurami, jak za bardzo się do nas przymilali. Z tej okazji dowiedzieliśmy się, że koty jadają awocado. Co prawda raz, ale jadają…;) Nie było opcji zjedzenia czegoś “po cichu”, nasz rudy kot zawsze wiedział, że będziemy jedli. Potem czekał, aż wyjdziemy z domu, domagał się pieszczot, wycierał w nas swoją liniejącą sierść i odprowadzał do recepcji, pojawiając się z powrotem następnego dnia – na kolejny posiłek. Inne koty zazwyczaj trzymały się na bezpieczną odległość, ale niektóre korzystały z okazji i podchodziły pozbyć się części sierści na naszych (czarnych) spodniach i polarach. Wilczy był zachwycony ;)
Poza tym Pedras jest pełne rozszalałej przyrody. Koło naszego domu rósł szarańczyn strąkowy, popularnie nazywany drzewem chleba świętojańskiego. Jego owoce – długie, płaskie strąki zawierają kulki, przypominające w smaku osłodzone kakao. Poza tym można było zerwać sobie daktyle prosto z drzewa ;) A mimo pory roku kwitło jeszcze mnóstwo kwiatów.
W mokradłach okołowyspowych mieszka cała masa krabów, na które polowaliśmy z aparatem, ale skubane przybierały barwę podłoża, a w błocie trudno rozpoznać inne błoto :) A po drodze do Santa Luzii mieszkały bardzo głośne świerszcze, które umilały nam nocne Polaków wędrówki.
Santa Luzia – capital do polvo
Santa Luzia to miasteczko położone niecałe 2 km od Pedras d’El Rei (niby blisko, więc drałowaliśmy na nóżkach – spacery są cudne, ale niekoniecznie w deszczu ;). Jest znane jako capital do polvo, czyli stolica ośmiornic. W Santa Luzii mieszkają bowiem poławiacze ośmiornic, z czego skwapliwie korzystają tutejsze restauracje. Jedna z nich – Casa do Polvo – rocznie zużywa 15 ton tych ślicznych i smacznych głowonogów. W karcie dań co prawda mają inne potrawy, ale to na ośmiornicę się tutaj przychodzi i ośmiornica jest przyrządzana po mistrzowsku na kilkanaście sposobów :) A do obiadu czy kolacji najlepiej wziąć karafkę wina domowego. Casa do Polvo jest usytuowana na nabrzeżu, z widokiem na port rybacki, ma niewielki ogródek oraz sympatyczną obsługę, która w kilku językach podpowie, które danie czym się wyróżnia. My spróbowaliśmy czterech różnych ośmiornic i chyba musimy tam wrócić, aby sprawdzić pozostałe sposoby na ośmiornicę. Było pysznie, a porcje spore. Pomimo tego raz skusiliśmy się na deser i nie było nam potem łatwo wstać od stołu :)
Fado (za Wikipedią)
Fado (oznacza los, przeznaczenie) – gatunek muzyczny powstały w XIX wieku w biednych dzielnicach portowych miast Portugalii, głównie w lizbońskich kwartałach Alfama i Mouraria. Fado to melancholijna pieśń, wykonywana przez jednego wokalistę przy akompaniamencie dwóch gitar. Nazywane jest czasami portugalskim bluesem.
W Casa do Polvo odbywają się lokalne koncerty fado. Żałujemy, że żadnego nie udało nam się posłuchać przy ośmiornicy, ale aby poczuć klimat wybraliśmy się na koncert fado organizowany w miejscowym Junta de Freguesia. Impreza przyciągnęła tłumy miejscowych – spora sala była pełna ludzi, a miasteczko przecież niewielkie (1,5 tys. mieszkańców w 2011 roku wg Wikipedii). Za wstęp trzeba było zapłacić 3 € (siedzonka na ławkach pod ścianą) albo 10 € (miejsce przy stoliku z poczęstunkiem – wino i przekąski). Występowało sześciu artystów, każdy śpiewał po dwie piosenki, potem była przerwa na zupę fado i druga część występów. Najciekawsze było to, że jak piosenka miała się ku końcowi, to cała sala śpiewała wraz z artystami! :) I klaskała, zanim się piosenka skończyła.
W przerwie na zupę fado (niestety, nie załapaliśmy się, ale wyglądało to na swoisty cienki rosół ;) można było skorzystać z naprędce zorganizowanego barku (niczym sklepik w szkole), gdzie za grosze zapodaliśmy sobie zestaw tapas, bo jakoś zgłodnieliśmy, a kolacji nie było. Dostaliśmy dwa talerze pełne żarcia: na jednym były sucharki i chlebek, na drugim tapasy właściwe: oliwki, chorizo, ser, marynowana marchewka, czosnek :) Na szczęście udało się opanować głód i nasze brzuchy nie musiały stanowić dodatkowej atrakcji dźwiękowej.
Przyznam, że ten koncert to było nieco magiczne doświadczenie. No i mocno zaniżaliśmy średnią wieku na widowni ;) A pan konferansjer – Márcio Gonçalves, który był jednym z artystów i też śpiewał, “zaopiekował” się nami, niejako okoliczności go do tego zmusiły, bo był jedynym, który mówił po angielsku, kiedy przyszliśmy zapytać, czy to fado to tutaj. Po przerwie, kiedy przyznaliśmy się, że nic nie rozumiemy z jego gadania po portugalsku, zrobił małą wstawkę specjalnie dla nas po angielsku :) No naprawdę było miło :)
Santa Luzia jest rozciągnięta wzdłuż wybrzeża. Niskie kamienice, często połączone w jeden długi ciąg, mają ściany zewnętrzne pokryte typowymi dla Portugalii i Hiszpanii kafelkami. Zmianę kamienicy można poznać po zmianie wzorku na ścianach :) W części portowej stoją sobie budki rybaków z całą masą sieci i klatek na ośmiornice oraz z plejadą kotów, najwyraźniej tu właśnie zadomowionych. Nabrzeże pełne jest knajpek, chociaż nie brak ich także wewnątrz miasteczka, bez widoku na wodę. W Restaurante o Chico nauczyliśmy się, że defaultowe piwo to małe piwo (0,2 l), w dodatku była to jedna z niewielu knajpek czynna w środku dnia, a nie – jak inne – od 17.00 :) Skorzystaliśmy z okazji skwapliwie, albowiem głodni już byliśmy niesamowicie. Najfajniejsze było to, że obiad przyrządził nam pan prawie na naszych oczach :) A brak wspólnego języka (my po portugalsku nie bardzo, pan w innym języku też nie bardzo :) ) kompletnie nie przeszkodził nam się dogadać. Można?…:D
Tavira
Do Taviry – większego miasteczka oddalonego od Pedras o 6 km – można się dostać z Pedras autobusem w 15 minut. Taką komunikacją podmiejską. Autobus nie kursuje jednakże w weekendy – wtedy kończy bieg w Santa Luzii. Bilet w jedną stronę to 2,25 €, można kupić u kierowcy. W Tavirze dojeżdża się na dworzec autobusowy, umieszczony w centrum miasta, blisko wszelakich atrakcji. Stąd z kolei można pojechać już zdecydowanie dalej – czy to do Lizbony, czy nawet do Hiszpanii :)
My Tavirę zwiedzaliśmy jak zwykle od strony kulinarnej, niejako na deser zostawiając sobie stronę kulturalną. Zaczęliśmy od znajomej z poprzedniego przejazdu knajpki z kurczakiem i tu nastąpił zonk – knajpa była zamknięta na głucho z informacją, że nieczynna. Zmusiło nas to do większych ruchów i poszukiwania obiadu. Przewędrowaliśmy więc zabytkowym Ponte Romana (Mostem Rzymskim) na drugą stronę pełnej kamieni Rio Gilao i weszliśmy w uliczki. Znaleźliśmy tam dużo różnych otwartych drzwi, tylko nie byliśmy pewni czy prowadzą do knajp, czy może do prywatnych mieszkań…;) W końcu wróciliśmy nad rzekę i zaułkiem między kamieniczkami trafiliśmy na miejsce z czterema stolikami i czymś w rodzaju tylnego wejścia do knajpki Os Arcos. Wiał wiatr, stolików wolnych nie było, co jakiś czas tylko z tych drzwi wypadała jakaś kelnerka z rozwianym włosem. Z pewną taką nieśmiałością i bardzo ostrożnie zajrzeliśmy w te drzwi i okazało się, że trafiliśmy do knajpy właściwej. Kompletnie pełnej ludzi! Wypatrzyliśmy gdzieś tam wolny stolik, ze stosem brudnych talerzy, przeciskając się między ludźmi zajrzeliśmy do menu i uznaliśmy, że ceny są przystępne, po czym stolik zaanektowaliśmy.
Dziki tłum żarł bez opamiętania i pił. Pora niewątpliwie obiadowa. Panie kelnerki biegały z żarciem i piciem, i już po jakichś siedmiu minutach jedna przybiegła do nas, i posprzątała nam stół. Uzbroiliśmy się w cierpliwości wiedząc już, że nie pójdziemy gdzie indziej. Chcemy zjeść tu! Towarzystwo było głównie miejscowe, przyuważyliśmy tylko jeden stolik z Amerykanami. Znaczy, muszą karmić dobrze, skoro miejscowi tu jedzą. W ladzie chłodniczej wypatrzyłam serek, ten sam, który zachwycił mnie półtora roku temu. Nie było żadnej siły, która wyciągnęłaby nas z tej knajpy przed obiadem!…
Zamówiliśmy ryby: doradę i robala. Robalo to sea bass, czyli okoń morski :) Do tego frytki, sałatka z pomidorów i wino Terras d’El Rei, czyli Ziemia Króla ;) Przed jedzeniem dostaliśmy oliwki i oczywiście – ser! Było nam tam bardzo, bardzo dobrze i bardzo, bardzo smacznie. W międzyczasie, jak już nasyciliśmy pierwszy głód i potem tylko dojadaliśmy resztki (żeby się nie zmarnowały), knajpa opustoszała. W pewnym momencie zostaliśmy jedynymi, niespieszącymi się nigdzie gośćmi, a obsługa przyniosła sobie obiad z kuchni, obsiadła pierwszy stolik i ze wzrokiem utkwionym w telewizorku (leciał pewnie jakiś tasiemiec serialowy) spokojnie oddawała się konsumpcji, zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Nie mieliśmy serca przerywać im jedzenia, szczególnie, że widzieliśmy, jak wcześniej biegały obsługując gości. Poczekaliśmy, aż skończą i dopiero poszliśmy zapłacić.
Następnego dnia przetestowaliśmy zestaw mięs w tej samej knajpce i… nie daliśmy rady zjeść wszystkiego – tak duże były porcje! Chyba nie żałowaliśmy, że knajpka z kurczakiem była zamknięta :)
Ale Tavira to nie tylko jedzenie…;p Są wąskie uliczki, są domki z azulejos, jest klimat południowego miasteczka. Jest także zamek, obecnie służący za przepiękne ogrody (bo zrujnowany ;) Jest Mercado da Ribeira – typowy market, teraz wykorzystywany jako sklepiki turystyczne i restaurację. Most Rzymski – przepływając pod nim Rio Sequa zmienia nazwę na Rio Gilão. Jest też atrakcja pod nazwą Camera Obscura w wieży, niegdyś używanej jako zbiornik na wodę. Na szczycie wieży został zamontowany system soczewek, z których obraz wyświetla się w ciemnej sali na wielkim kole, służącym za ekran. Oglądamy miasto na żywo :) A pani przewodnik opowiada, jakie widzimy budynki i jaka jest ich historia. Atrakcja kosztuje 4 €.
W Tavirze spotkała nas jeszcze jedna niespodzianka. Powoli szliśmy do autobusu do Pedras d’El Rei, ale zaczęło padać. Chcąc schronić się przed deszczem weszliśmy do pięknego kościoła, zwiedziliśmy go sobie dokładnie, ale jak wyszliśmy – padało bardziej. Przebiegliśmy dalej do następnego osłoniętego miejsca, to było wejście do jakiejś kamienicy, stanęliśmy w otwartych drzwiach i usłyszeliśmy fado. Tuż za naszymi plecami wisiała gruba, czarna kotara, a za nią ewidentnie odbywał się lokalny, kameralny koncert. Z jednej strony – tęskna muzyka, z drugiej – krople deszczu, zrobiło się nostalgicznie :) Niestety, czas nas gonił. Ani piękny głos śpiewaczki, ani niechęć opuszczania suchego schronienia nie mogła zatrzymać ostatniego autobusu do domu i musieliśmy w strugach deszczu wąskimi uliczkami zbiec ze wzgórza na dworzec. Nie została na nas potem chyba ani jedna sucha nitka ;) Ale to był ten moment, kiedy poczuliśmy, że koncert fado to jedna z rzeczy must see w Portugalii. Do czego serdecznie zachęcamy ;)
Pedras d’El Rei from psyche on Vimeo.
Wyszperane w Sieci:
Pedras d’El Rei
Rio Formosa Natural Park
Ciuchcia na Praia do Barril
(listopad 2014 r.)