Rozmawiamy z Kubą Głębickim, fotografem i podróżnikiem, autorem bloga qbk.pl oraz współautorem strony jedziemydo.wordpress.com. Jego zdjęcia były publikowane m.in. w Voyage, Chimerze, Party, ale także w zagranicznych wydaniach Lonely Planet Magazine; pojawiały się w portalach tvn.pl, wp.pl i innych. Wraz ze swoją towarzyszką podróży wystąpił w TVN BIS, gdzie opowiadał o wyprawie do Ekwadoru.
Kuba robi piękne zdjęcia ludziom napotkanym podczas podróży. Zapytaliśmy go o to, jak te zdjęcia powstawały, jak nauczyć się robić zdjęcia obcym ludziom i jaki jest jego sposób na podróżowanie. Poczytajcie!
Jak się robi zdjęcia obcym ludziom na ulicach?
Można się tego nauczyć. Wystarczy podejść do kogoś i zapytać. Jedna piąta odpowie: “nie”. To naprawdę mało.
Chyba łatwiej jest mi robić zdjęcia ludziom poza Europą, to jest dla mnie naturalne. Nie ma żadnego problemu z barierą językową. Czasami to, że ktoś po drugiej stronie zna angielski, może nawet trochę przeszkadzać. Staram się nie straszyć aparatem. Po prostu podchodzę i pytam, zazwyczaj po angielsku, czy mogę zrobić zdjęcie. Bardzo często wiem, że druga strona nie mówi po angielsku, w związku z tym pokazuję aparat i dogaduję się gestami.
Jest jeszcze jeden trick. Bardzo pomaga uśmiechanie się do ludzi. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na to, że w Polsce prawie nikt się do siebie nie uśmiecha na ulicy i nawet, jak widzisz kogoś, kto się do ciebie uśmiecha, to uważasz, że coś z nim jest nie tak. Albo jakiś dziwny. A już facet do faceta, no to w ogóle…;) Natomiast Azja się do siebie uśmiecha i to bardzo pomaga. Po prostu uśmiechasz się do kogoś, nawiązujesz kontakt wzrokowy, podchodzisz, pokazujesz aparat i pytasz, czy możesz zrobić zdjęcie. Bardzo pomaga otwartość, życzliwość. I nie obrażajcie się, kiedy odpowiadają, że nie. Po prostu trzeba to zaakceptować i odejść. Natomiast nigdy nie płacę za zdjęcia.
– Opowiedz nam, jak powstawały Twoje zdjęcia.
Japońskie selfie
Te dziewczyny robiły sobie selfie. A ja zrobiłem im kilka zdjęć, podchodząc do nich coraz bliżej.
– One wiedziały, że robisz im zdjęcia?
Na początku nie. Używałem wtedy dłuższego szkła. Zrobiłem zdjęcie, podszedłem parę metrów, zrobiłem drugie, trzecie i tak dalej. W którymś momencie zorientowały się, że robię im zdjęcia, w związku z tym odsunąłem aparat troszeczkę od siebie i zacząłem do nich machać, one też pomachały do mnie i zrobiło się miło. Potem zrobiłem im chyba jeszcze jedno zdjęcie, ale one już straciły zainteresowanie moją osobą i wróciły do robienia selfie.
W Japonii jest dosyć łatwo robić zdjęcia na ulicy. Ale też młode dziewczyny są zawsze młodymi dziewczynami. Jeżeli zauważą kogoś, kto jest nimi zainteresowany, ale w taki pozytywny sposób: uśmiecha się, macha i w ogóle hej, hej, hej, wtedy to zawsze działa pozytywnie. Tam dosyć ciężko jest się dogadać, bo znajomość angielskiego w Japonii jest średnia. Dodatkowo oni się nie otwierają łatwo na obcych. Czyli: można wejść w jakiegoś small talka, natomiast zawsze to jest Japończyk kontra Gajdzin.
Łatwiej jest tak naprawdę wejść do lokalnego, wewnętrznego świata w biedniejszych krajach. Takich, jak na przykład Indie. Mieszkańcy są znacznie bardziej otwarci. Bardziej są ciekawi tego, jak my żyjemy, co mamy do powiedzenia.
– Czy kiedykolwiek musiałeś albo chciałeś się tłumaczyć z tego, co z tym zdjęciem zrobisz? Że ono będzie opublikowane, wrzucone do Internetu?
Tak, kilka razy. To się czasem zdarza. Zazwyczaj mówię, że pójdzie na bloga, czasami daję adres. Kilka razy ktoś mnie poprosił o wysłanie zdjęcia. I wtedy dzielnie zapisuję dzień i godzinę, numer zdjęcia, adres. I wysyłam. Oczywiście wolę e-maila, ale wysyłam czasami zdjęcia wydrukowane. Raz tylko miałem taką śmieszną sytuację, to było bodajże w Bangkoku. Sfotografowałem jakąś parę i oni bardzo chcieli dostać to zdjęcie. Zapisali mi adres na serwetce, zgięli ją wpół i mi wręczyli. Ja tę serwetkę obejrzałem dopiero wieczorem w hotelu. Adres był napisany tajskim alfabetem. Nie byłem w stanie tego przepisać na kopertę. No niestety, nie dostali zdjęcia. Ale kiedyś w Indiach w jakimś klasztorze robiłem zdjęcia i potem wysłałem im około 20 dużych odbitek. Nigdy jednak nie dostałem pocztówki z podziękowaniem, chociaż oczywiście zawsze piszę adres nadawcy. Nie wiem, czy te zdjęcia dotarły do adresatów. Może część mogła nie dojść z jakiegoś tam powodu, ale mam nadzieję, że większość doszła.
Portret kustosza
To jest zdjęcie z Ekwadoru. Ta pani jest kustoszem lokalnego muzeum miejskiego i wiedziała, że jej robię zdjęcie. Trafiliśmy w takie miejsce, w którym nie za bardzo było co zwiedzać. Dotarliśmy tam wieczorem, następnego dnia mieliśmy jechać dalej, i w sumie to był taki postój in the middle of nowhere. Spędziliśmy tam pół dnia. Okazało się, że w miasteczku jest muzeum, więc do niego zajrzeliśmy. Kiedyś była tam fabryka, w której pracowały w ciężkich warunkach same kobiety. Zajmowały się tkaninami. Nie poznałem szczegółów, bo bardzo sympatyczna pani kustosz, która nas oprowadzała, mówiła średnio po angielsku, a mój hiszpański jest też dosyć umiarkowany, tak że wszystkiego nie rozumiałem. To zdjęcie powstało pod koniec. Po prostu zapytałem: “Czy mogę ci zrobić parę zdjęć?”. I nie było żadnego problemu.
Zazwyczaj łatwiej jest zrobić komuś zdjęcie w momencie, kiedy już nawiążesz z nim jakiś kontakt. Jakikolwiek. Na przykład kupisz gdzieś na jakimś straganie ulicznym marchewkę. Jeżeli kupisz, zapłacisz, dogadasz się, powybierasz, to jest już jakaś interakcja. Ludzie się częściej godzą na zdjęcie już po tym całym procesie zakupu. Kupujesz jabłko, płacisz i od razu pytasz: “A czy mogę pani zrobić zdjęcie?”.
Czasami się zdarza, że takie zdjęcia robione z ukrycia, kiedy osoba nie wie, że jest fotografowana, są fajne. Natomiast to nie jest wówczas portret. W zdjęciach portretowych musi być jakiś kontakt, interakcja, wymiana emocji. Ktoś może się cieszyć, że mu robisz zdjęcie, ktoś może być zły. Ktoś może zdawać się pytać: “A kim ty właściwie jesteś?”. Natomiast z ukrycia bardzo fajnie robi się street foto. To bardzo dynamiczne zdjęcia. Przedstawiasz ludzi w takich zwykłych, codziennych sytuacjach, pokazujesz to, co zwykle w tym miejscu robią: spacerują, sprzedają…
Na targu wielbłądów
To jest zdjęcie z targu wielbłądów w Indiach, w Puszkarze. Na ten targ trafiliśmy kompletnie przypadkiem, nie wiedząc, że on się tam wtedy będzie odbywał. Okazało się, że targ jest fantastyczny, megafotogeniczny. Trochę śmierdzi ;) Natomiast w którymś momencie – bo był straszny upał – stanęliśmy sobie w cieniu drzewa i jakieś 10 metrów dalej siedziało dwóch albo trzech takich mężczyzn. Oni wzbudzili nasze zainteresowanie, a my – ich. No i tak sobie odpoczywaliśmy w cieniu, ja paliłem papierosa, oni obok siedzieli i rozmawiali. Jeden z nich, dosyć młody, bardzo się zainteresował elektronicznym papierosem. To też jest świetny ice-breaker, bo nikt tego nie widział. Białas wkłada sobie coś metalowego do ust i wychodzi dym, w ogóle o co chodzi? Więc tłumaczę, że to jest płyn, że to jest grzałka i tak dalej. Całe to spotkanie było wspaniałe – przez 15-20 minut siedzieliśmy naprzeciwko siebie, nawet znaleźli kogoś, kto znał parę słów po angielsku, także jakieś podstawowe informacje dało się przekazać. Pokazałem im zdjęcia, które robiłem tego dnia. Pooglądaliśmy je sobie, ja ich chyba poczęstowałem tym papierosem. Oni mnie poczęstowali swoim. I nagle okazało się, że oni chcą sobie z nami zrobić zdjęcie. Dopiero później ja zacząłem fotografować ich. Czasami wystarczy elektroniczny papieros, żeby kogoś zainteresować. Ale nie musisz palić, wystarczy poczęstować kogoś coca-colą :)
Oczywiście kręciło się tam trochę turystów. Widziałem kilka razy, jak jeden z nich podchodził, pytał, czy może zrobić zdjęcie, ktoś mu mówił one dollar, dawał dolara i faktycznie to zdjęcie robił.
Sprzęt też jest ważny
Ciągle robię zdjęcia lustrzanką, natomiast bardzo często używam szerokokątnego obiektywu, który nie jest duży. I po prostu podchodzę blisko. Większość zdjęć robię stałoogniskowym obiektywem 28 mm na pełnej klatce. Trzeba podejść bardzo blisko, żeby w ogóle człowiek był człowiekiem, a nie punkcikiem w kadrze.
– A przy okazji aparat nie wygląda już tak ”profesjonalnie”.
To pomaga. Jeśli macie mały aparat, kompakt albo właśnie mniej poważnie wyglądający, to też zawsze pomaga. Pewnie z lustrzanką jest mi trochę trudniej. Natomiast jednocześnie mam gwarancję, że po prostu sprzęt mnie nie zawiedzie, jest dobry, przeżył tyle i będzie pracował dalej.
– Nie masz dosyć noszenia tych kilogramów?
Oczywiście, że mam i tego nienawidzę. Kiedyś wszedłem na wulkan ze wszystkimi szkłami i ze statywem. Nienawidziłem tego fotografowania na każdym kroku. Ale wyszły naprawdę świetne zdjęcia.
Doszedłem do tego, że jadąc gdzieś na miesiąc mam główny plecak ze wszystkim, który waży 10 i pół kilograma, czasami schodzę poniżej dziesięciu, oraz plecak ze sprzętem foto, który waży siedem kilo. Oprócz aparatu są tam też obiektywy, laptop, bo zdjęcia zgrywam na bieżąco i często wrzucam od razu z podróży. Mam tam też kindla, dokumenty, ale przede wszystkim szkła.
Porozmawiajmy o Twoich podróżach
– Lepiej jechać samotnie czy w towarzystwie?
Dwa razy podróżowałem samotnie: byłem sam w Gwatemali trzy lata temu i w Wietnamie jesienią zeszłego roku. To jest w ogóle bardzo ciekawe doświadczenie i bardzo, bardzo je polecam. Samotna podróż ma dużo plusów, ale ma też minusy. Fajnie jest podróżować z kimś, bo jesteś w stanie na bieżąco podzielić się swoimi wrażeniami. Tym, że coś jest super, tym, że jest ci akurat źle, albo że jedzenie jest pyszne. A ludzie poznani po drodze nie są najlepszymi odbiorcami takich bezpośrednich emocji. Natomiast podróżując w pojedynkę ma się więcej interakcji z innymi podróżującymi, a przede wszystkim z lokalsami. To naprawdę było fantastyczne. Gwatemala była przepełniona takimi sytuacjami. Wietnam nie, bo Wietnam jest turystyczny, w związku z tym turysta nie robi wrażenia. W Gwatemali już trochę mówiłem po hiszpańsku. Podchodzi białas i mówi w ich języku, oni reagują bardzo pozytywnie. Miałem tam miliony small talków.
Najłatwiej o takie small talki, kiedy jesteś sam. Jak jest Was dwoje, to trzymacie się razem, mówicie tym samym językiem, zazwyczaj innym niż lokalsi. W Wietnamie poznałem drugiego, może trzeciego dnia, parę Niemców i trochę zmodyfikowaliśmy swoje plany tak, że spotkaliśmy się kilka razy w trakcie podróży po kraju, wymienialiśmy się wrażeniami, chodziliśmy sobie na piwo i w ogóle było bardzo sympatycznie. Pewnie gdybym podróżował z kimś, to byśmy się nie dogadali.
– Hiszpańskiego zacząłeś się uczyć w związku z wyjazdami, czy z innego powodu?
W związku z podróżami. Jadąc do Gwatemali trochę czytałem, ale prawie nie mówiłem. Coś tam dukałem. Natomiast pojechałem do Gwatemali, bo ten kraj słynie ze szkół językowych i zapisałem się do jednej z nich. Spędziłem dwa tygodnie ucząc się bardzo intensywnie hiszpańskiego, a przez dwa pozostałe tygodnie zwiedzałem kraj. To było megadoświadczenie. Taka nauka języka, którego się jeszcze za bardzo nie zna, przez 4-5 godzin dziennie plus chodzenie po ulicach, plus knajpy, plus mieszkanie u hiszpańskojęzycznej rodziny, która nie mówi w ogóle po angielsku – to jest super. Pierwszego dnia coś tam dukałem. Czternastego dnia, kiedy wyjeżdżałem, już miałem półgodzinne small talki. Natomiast taka intensywna nauka to ogromne obciążenie dla umysłu. Byłem bardzo zmęczony. Padałem na łóżko o godzinie 9, spałem 9-10 godzin. Trzeba mieć tego świadomość. My się nie uczymy już w taki intensywny sposób od lat.
Trochę się jeszcze uczyłem po powrocie do domu, ale tak naprawdę nie było czasu, tak że trochę ten hiszpański zardzewiał. Ale w sumie to bym to chętnie powtórzył. To jest fajny język, jest dosyć łatwy, bardzo płynny, łatwo wymawiać słowa i jednocześnie kawał świata nim mówi.
– Ale jak zacząć mówić?
To jest trochę tak jak ze zrobieniem komuś zdjęcia. Trzeba odważyć się zacząć mówić. I co tam, że robisz błędy, nie znasz czasów. Ja przez cały czas mojej nauki hiszpańskiego nie wiedziałem, jak używać czasu przeszłego, w związku z czym mówiłem w czasie teraźniejszym, a na końcu zdania dodawałem en pasado. I było OK :) Luzik! I to wystarczy. Bo ten język podróżniczy to 700–1000 słów i już ogarniasz prawie wszystkie sytuacje. Oni zawsze doceniają, że się zwracasz do nich w ich języku, a czasami po prostu nie znają innego języka niż własny. Po tajsku się nie nauczę mówić, no niestety. Po japońsku też, ale hiszpański – spokojnie. Na początku, dukając po hiszpańsku, miałem problem, żeby zacząć mówić. Dopiero w tej Gwatemali się przełamałem, kiedy musiałem, bo inaczej bym się nie dogadał z rodziną, u której mieszkałem, co chcę na śniadanie.
Jeśli chcesz się uczyć, to znajdź sobie kursy językowe w Madrycie. Dwa tygodnie i podskoczysz. W Gwatemali te kursy są dużo tańsze, ale sam lot jest drogi.
– Twoje podróże muszą chyba sporo kosztować?
Większość moich podróży jest niskobudżetowa. One są dalekie, czyli te loty trochę kosztują, ale na miejscu wydaję mniej. Są oczywiście kraje, które były drogie, na przykład Japonia nadszarpnęła mój budżet. Ale ja też jeżdżę autobusami, pociągami. Najwięcej kasy idzie na jedzenie i noclegi. Biorę teraz trochę lepsze noclegi, niż brałem 10 lat temu – ważne jest, żeby to nie była rudera i żeby była łazienka. I najlepiej bez karaluchów, aczkolwiek też mi tak bardzo nie przeszkadzają…;) Raz trafiłem na pokój z pluskwami, to nie jest zbyt miłe. Udało się przetrwać i nie przywlec ich ze sobą, ale nie wiem, jak to zrobiłem. Piorąc rzeczy po powrocie, użyłem specjalnego proszku, na szczęście nic się nie zalęgło.
– Podsumowując – nie bać się fotografować, nie bać się mówić. Jechać i dobrze się bawić czy to z kimś, czy w pojedynkę :) Dziękujemy za rozmowę!
(maj 2018 r.)
Piękne te zdjęcia. Sama zawsze mam opory przed robieniem zdjęć portretowych nieznajomym, choć zdarzyło mi się, że np. na północy Turcji właśnie proszono nas o takie zdjęcia ;-) wywiad bardzo ciekawy, gratuluję ;-)
Dziękujemy! :) Ja ciągle się uczę fotografować. Niby zasady są jasne, a odwagi ciągle brak ;)