Do Czech na piwko
Przy okazji okołoświątecznych spotkań rodzinnych na jeden wieczór trafiliśmy do Ostravy, żeby uczcić odchodzący rok 2013 czeskim piwem. Bo wiadomo, czeskie to dobre. Miały być jeszcze knedliki do kompletu i siódme niebo. A wyszło jak zwykle ;)
Zaczęło się od myjni, na której Wilczy postanowił odświeżyć auto i zmyć z niego ptaki. A ptaki były wyjątkowo produktywne i auto nieco zmieniło kolor na pstry. Dostałam do ręki pieniążki (no pewnie ze 2 zł) i postanowiłam się przejść dookoła, co Wilczy skomentował:
– Dostała kasę i uciekła!
Potem wskoczyliśmy na autostradę i… prawie szybko dotarliśmy do Ostravy (gdyby nie te braki autostradowe po drodze…). Podjechaliśmy przed hotel Nikolas, zatrzymaliśmy się na wjeździe za bramę, podeszliśmy do zamkniętych drzwi z napisem “Recepcja”, a drzwi się same przed nami otworzyły. Brzęczykiem. Aha.
Recepcja była na pierwszym piętrze, z okienkiem wychodzącym na schody. Zameldowaliśmy się, dostaliśmy pokój nie od ulicy (“O, super, tramwaje nie będą hałasowały”), auto porzuciliśmy za bramą, także otworzoną nam automatycznie. Wilczy zaszył się w łazience, skąd po chwili podekscytowany woła:
– Ty słyszałaś? Z kibla tramwaj było słychać!
Istotnie, hotel dla tramwajomaniaków…;p
Ruszyliśmy w miasto. Miasto było generalnie zamknięte i wymarłe, acz sklepy spożywcze w większości były otwarte mimo świąt. Zastanawialiśmy się nad umiejscowieniem bankomatów, kiedy nagle przy krawężniku obok nas zatrzymał się samochód. Na angielskich blachach. Otworzyło się okno, w środku para, chłopak zza kierownicy po złej stronie zapytał, gdzie tu można coś zjeść. Zapytał po polsku, więc ja, z moją chęcią niesienia pomocy, opowiedziałam im topografię miasta ;) Skorzystali ze wskazówek, bo potem trafialiśmy na nich na co drugiej ulicy…;) A Wilczy na widok blach oczekiwał conajmniej arystokratycznego angielskiego ;)
Przeszliśmy spacerkiem przez najstarszą część miasta, szukając rynku głównego. Znaleźliśmy… tawernę żeglarską ;) Natychmiast przypomniał mi się stary dowcip:
Czesi ogłosili Dni Morza. Breżniew dzwoni do Dubczeka z pretensjami: “Co wy wyrabiacie, towarzysze, przecież Czechosłowacja dostępu do morza nie ma!” Dubczek na to: “Jak wy, towarzyszu sekretarzu generalny, ogłaszacie w Związku Radzieckim dni kultury, to my się nie wtrącamy!”.
Nieco dookoła i opłotkami, ale w końcu trafiliśmy na rynek główny, na którym stały sobie smętnie zamknięte budki – pewnie stoiska z targu przedświątecznego, a obok było lodowisko, po którym jeździł traktor. Czechy to jednak stan umysłu…
Na rynku, poza KFC, była restauracja z epoki z dowcipu – Astoria. Wyglądała najporządniej ze wszystkich, które były czynne (na ulicy-deptaku Stodolni wszystko było zamknięte), więc postanowiliśmy wejść i pozwolić się nakarmić. Strzał w dziesiątkę – knajpa miała salę dla niepalących :) Ponieważ w Czechach w knajpach się pali, co niekoniecznie pasuje nam do jedzenia.
Zamówiliśmy danie flagowe (czyli Astorię ;) oraz mix mięs z grilla. A do kompletu – Radegast, w końcu po to tu przyjechaliśmy. Jedzenie było pyszne, porcje duże, moja Astoria przyjechała na podgrzewanym talerzu. Piwo było… piwem. Nie rzuciło nas na kolana ;p
Wyszliśmy z knajpy, zastanawiając się, co dalej. Na dworze było już ciemno, wszystkie świąteczne dekoracje na rynku się świeciły i ogólnie było ładnie. I całkiem ciepło, jak na tę porę roku.
Na rynku stoi taka duża interaktywna mapa miasta z zaznaczonymi zabytkami, o których informacje są nagrane i można je odsłuchać. Niekoniecznie po czesku – można było wybrać polski, angielski i chyba niemiecki. Obejrzeliśmy sobie tę mapę dokładnie, zlokalizowaliśmy się, pobawiliśmy się przyciskami i ruszyliśmy w bok.
– Każde miasto ma swoją jakąś Wisłę – stwierdził Wilczy, bo szliśmy w kierunku rzeki. – Powiedz teraz, jak się nazywa lokalna Wisła?
– Yyy… Wisła? – spróbowałam szczęścia.
– Zdałaś.
– Ostravecka? …vicka? Ostravka? – próbowałam dalej.
– Tak, tak, ostra trawka.
Nawet niedużo się pomyliłam: Ostravice :)
Przeszliśmy bardzo ładnym mostem na drugą stronę rzeki, wróciliśmy kładką dla pieszych i rowerów, miasto zrobiło się wymarłe jeszcze bardziej, więc odnaleźliśmy tawernę i usiedliśmy nad kufelkami z Gambrinusem. No i znowu: Gambrinus jak Gambrinus… ;) Doszłam do wniosku, że w Polsce jest bardzo dużo browarów robiących lepsze piwo. Legenda czeskiego piwa nieco zbladła.
Z okazji nadchodzącego wieczoru, a także z braku knedlików, wróciliśmy do hotelu z zamiarem skonsumowania knedlików na kolację w hotelowej restauracji. No i tu nastąpił zonk: restaurację zamknięto o 20.00, chociaż nigdzie nie było tej informacji… Faktem jest, że głodni nie byliśmy za bardzo, ale… knedliki?… A tu zawrzeno!
Na tę okoliczność Wilczy zapakował mnie w płaszczyk i wywlókł z hotelu, twierdząc, ze pójdziemy naprzeciwko na piwo.
Wycieczka naprzeciwko nieco się wydłużyła, bo poszliśmy obadać jeszcze jedną knajpę – Nashville. Obadaliśmy. Z zewnątrz. W środku stały stoły bilardowe i tłumy ludzi paliły, więc nawet nie próbowaliśmy otwierać drzwi. Za to skręciło nam się znowu w bok i dotarliśmy do zajezdni tramwajowej. I zrobiło się ślicznie (niektórzy to są po prostu skrzywieni na punkcie pojazdów szynowych…), staliśmy przed bramą i gapiliśmy się na tramwaje. Nagle jeden zadzwonił, a potem zaczął migać światłami. Mieliśmy nadzieję, że wyjedzie z gniazda, ale nie chciał :/
W końcu dotarliśmy naprzeciwko, czyli do knajpy o nazwie Złoty Kołowrót, zadysponowaliśmy Kozela (Wilczy jasnego, ja ciemnego) i orzeszki, które musiałam mu wyrywać z gardła, bo pożerał garściami.
W knajpie pod sufitem wisiał telewizor, a w nim leciał sobie film kostiumowy. Ewidentnie “Śpiąca królewna” ;) Królestwo już zasnęło przez złą babę, pojawił się gość w kapeluszu z piórami, powinien ratować tę królewnę, ale zdecydowanie nie miał na to ochoty, inny gość go namawiał, a wszystko to gadało po czesku i film był naprawdę zabawny. Koleś w kapeluszu w pewnym momencie zwyczajnie się obraził, ciepnął mieczem, odwrócił się plecami, strzelił focha i wyglądało na to, że nie ma kto obudzić królewny ;)
Drugiego piwa już nie dostaliśmy, bo knajpa się zamykała, zatem powlekliśmy się jednak do hotelu, gdzie odpaliłam telewizor.
Oboje jesteśmy stworzeniami żyjącymi bez telewizorów. Zazwyczaj nawet nie chcemy w hotelach pilotów do telewizorów, bo nie zamierzamy ich używać. Tym razem pilot został nam przyniesiony i nie dało rady go nie wziąć, więc – skoro wieczór młody – postanowiłam skorzystać.
Czeska telewizja gadała po czesku. Wszystkie filmy były dubbingowane. Trafiliśmy na jakąś sensację z Pierce Brosnanem, który – rzecz jasna – gadał po czesku! Ale najlepsza była czeska wersja “Pół żartem, pół serio” z czeskojęzyczną Marylin Monroe.
Do poduszki obejrzeliśmy jeszcze jakiś program naukowy o podwodnym świecie. Zaczął się w okolicach Sycylii, potem przeniósł się w okolice Seattle i był bardzo interesujący, aż ciężko było go w końcu wyłączyć i iść spać ;p
Śniadanie udało nam się zjeść w restauracji hotelowej. Szwedzki stół, jajecznica, a jako bonus: pomarańcze i chałka, całkiem smacznie. Potem zapakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy znowu w miasto, wydać resztę koron :)
Na rynku demontowano stragany. Miasto tym razem było pełne ludzi, głównie robiących zakupy. Powędrowaliśmy na tereny wystawowe, trafiliśmy do Akwarium Morskiego, które z powodu demolki okazało się być zamknięte i wymarłe. Strzałka kierująca do Parku Miniatur też jakoś kierowała w nicość. A do kompletu pojawiła się hałda śniegu, leżąca na trawniku ot tak (ostatnie opady śniegu były w listopadzie!…).
– Przydałoby się odświeżenie temu miastu – stwierdził Wilczy.
Istotnie, stara część miasta z rynkiem jest pięknie odnowiona, ale jak zwykle – wystarczy tylko skręcić w bok…
Tymczasem ja, czytając napisy na budynkach, Sport bar przemianowałam na Szprot bar. A podobno się najadłam…;p
Resztę miasta, niejako już w drodze powrotnej do Polski, zwiedziliśmy po amerykańsku: z samochodu, skręcając w co ciekawsze uliczki, dzięki czemu jedno rondo objechaliśmy w kółko, znaleźliśmy Dom Polski oraz browar (czasami można zwiedzać).
No i będziemy musieli wrócić do Czech. Tym razem na knedliki! :)
Wyszperane w Sieci:
Hotel Nikolas
(grudzień 2013 r.)