Kojarzycie jedną z przeróbek “Upadku”, gdzie pewien zbrodniarz wścieka się, że nie może pojechać na wraki, bo na Bałtyku szaleje sztorm? Jest naprawdę dobrze zrobiona i bawiła mnie niezmiernie aż do zeszłego czwartku. Wtedy okazało się, że warunki na morzu jednak się nie poprawią, a “Jan Heweliusz” i wraki Bornholmu tym razem nas nie ugoszczą…
Teraz nie widzę w tym filmiku niczego śmiesznego.
Na szczęście są jeszcze inne miejsca na “H”
No dobrze, ale żeby zamiast w dekompresję nie wpaść w depresję, trzeba coś wymyślić. Urlopy na piątek i poniedziałek zaklepane, to może na Hemmoor? Miejsce podobno super, nigdy tam nie byłem, tylko cholernie daleko, prawie pod Hamburgiem. To ponad 10 godzin jazdy, Niemce jakieś i w ogóle. Trzeba się szybko decydować. Znienacka włącza mi się leniwiec i wątpliwościami dzielę się z psyche.
– Weź nie marudź – odpowiada moje Kochanie – przecież i tak miałeś jechać wiele godzin, żeby się taplać w zimnej, ciemnej wodzie, gdzie do słońca i mojego (najlepszego na świecie) gotowania daleko. Magnesik na lodówkę mi przywieź!
Omijających mnie cudów kulinarnych psyche zawsze żal, ale zgłaszam akces. OK, Hemmoor przed nami! Szukamy na gwałt noclegów. Ups, nie jest różowo. Znajdujemy coś daleko od kamieniołomu, a warunki średnie…
– Hemmoor jest super, ale to cholernie daleko, prawie pod Hamburgiem. To ponad 10 godzin jazdy. No i ten nocleg… – tym razem marudzi Sebek, szef Nurkersów. – Znajdźmy coś bliżej!
– Honoratka?… – proponuje ktoś nieśmiało.
– No zaraz, byliśmy tam tydzień temu i mamy być za kolejne dwa. Bez przesady. Poza tym, czy nurkujemy tylko w miejscach na literę “H”? Heweliusz, Hemmoor, Honoratka?
– Na to wygląda – ożywia się Sebek – Na “H’ jest jeszcze… Hańcza! Dzwonię do “Słowików”, może mają wolne pokoje.
OK, mamy farta, nocleg zaklepany! Kolejna runda obdzwaniania wszystkich o drugiej już zmianie planów. Szczęśliwa dwunastka zbiera się dość szybko. Dla trzynastego chętnego już nie ma miejsca…
Piąteczek, piątunio – a my pół dnia w drodze
Dwa nabite do niemożliwości busy (w tym jeden z przyczepą) wiozą nas przez pół kraju. Pociesza myśl, że pierwszą rzeczą na miejscu będzie obiad! Jedzenie u państwa Słowikowskich jest w środowisku nurkowym wręcz legendarne i często zaraz po tym jak ktoś się pochwali, że widział dłubanki, opowiada co było na obiad. Pożywna zupka na pierwsze, olbrzymie kartacze na drugie oraz domowe ciasto znakomicie nas nastrajają na cały weekend. Zresztą podczas każdego posiłku jesteśmy karmieni tak, że nie tylko jest nam błogo, ale i mamy energię, żeby nie marznąć pod wodą, mimo że ma tylko 5 stopni. Jest też opcja wegetariańska, z której skwapliwie korzysta Ola, Nurkersowa “ogarniaczka”.
– No i te kartacze były naprawdę dobre… – dzwonię później do psyche.
– Nie opowiadaj teraz o nich – przerywa mi Najpiękniejsza. – Po prostu je przywieź.
Wieczór jeszcze młody, mamy czas, żeby podjechać obejrzeć bliźniacze mosty w Stańczykach – jedne z najciekawszych zabytków Suwalszczyzny. W zachodzącym słońcu wyglądają niesamowicie i warto je zwiedzić nawet jeśli widziało się je wcześniej. Wstęp kosztuje 8 złotych, za to w gratisie dostajemy rozrywkę: zdziwienie pana w kasie, który dowiaduje się, że Jarek ma prawo kupić bilet ulgowy. Jarek, z racji wykonywanej pracy, ma supermoce, które pozwalają mu zaoszczędzić na Stańczykach całą złotówkę!
– Za moich czasów znacznie dłużej się na coś takiego pracowało… – burczy pan w okienku.
I jeszcze jeden sukces – są ładne magnesiki na lodówkę! Ręczna robota sprzedawana przez ich twórczynię. Nawet nie wiecie, jak trudno ostatnio znaleźć ładny magnes. Z ostatniego citybreaku w Wiedniu nie przywieźliśmy z psyche żadnego…
A po powrocie na nocleg co kto woli – albo drobna “integracja” albo odsypianie trudów podróży.
Mokra inicjacja – ciemno, zimno i 55 metrów
Dzień zaczynamy od obfitego śniadania z gorącym dodatkiem (“nigdy rano nie jadłem klusek na słodko” – dziwi się ktoś). Chwila sjesty (wliczonej w cenę śniadania, jak żartuje gospodarz, pan Tadeusz Słowikowski) i pakujemy się nad wodę. Z tego noclegu jest najbliżej do osławionych trzech parkingów nad Hańczą, ale jednak przez górkę z pasącymi się na niej krowami trzeba przejechać.
Te parkingi ciągle się przewijają w internecie. Niby są po to żeby z nich wejść do wody, ale głównie chodzi o to, żeby tam coś zgubić, a potem to ogłosić na grupie nurkowej:
Tylko nieliczni z nas nurkowali wcześniej w Hańczy, dla reszty to nowość. Dzielimy się na zespoły: rekreacyjne (do 40 metrów, bez deco) i techniczne (w tym zaplanowane 55 metrów, w ramach zakończonego kursu Extended Range).
Zejścia do jeziora są dość długie, strome i usiane kamykami, a w wodzie przy brzegu leżą solidne kamulce. Już wiemy, że najgroźniejszym momentem nurkowania może być… wchodzenie do wody. Trzeba uważać!
Pierwsze zanurzenie w najgłębszym jeziorze Polski. Chcemy oswoić się z Hańczą i obejrzeć ściankę między pierwszym i drugim parkingiem. Najpierw do 10 metra wizura znikoma (wręcz GEPN-wska, jak by to powiedzieli nasi podwarszawscy przyjaciele), potem robi się normalnie, znaczy: ciemno, zimno i całkiem przejrzyście mimo lekkiej zawiesiny.
Przez chwilę zanurzamy się w toni i jest… dziwnie. Niby byłem już głębiej, gdzie ciemniej, zimniej i dalej do domu. Nie ma też prądu jak na Bałtyku (fal też nie ma), ale… To jednak ta sławna Hańcza i gdzieś tam czai się to groźne 108 metrów… Dopiero, kiedy w świetle latarek kilka metrów poniżej zaczyna majaczyć dno, przychodzi myśl: “ok, jestem w domu”. Poza tym nurkowanie jest komfortowe, bo i zespół super (Świerku, Prywson – wielkie dzięki!).
Zszedłem tym razem na naprawdę zdrową głębokość… No bo zdrowiej niż 36,6 już się przecież nie da :-D Ale to wciąż tylko 1/3 możliwości Hańczy. Za to nasz zespół techniczny zaliczył 1/2. Wszystko zgodnie z planem, 55 metrów osiągnięte (powietrze jako gaz denny), poprawne deco zrobione. Jak było? Oboje, których zapytałem, Baśka i Mati, zgodnie przyznali, że była to głębokość, do której czuli wyraźny respekt i to nie tylko dlatego, że to był limit ich formalnych uprawnień. Za to następnego dnia ponownie poszli na 55 i już czuli się swobodniej. Pierwsze koty za płoty, super!
Drugie, płytsze nurkowanie utwierdza nas w przekonaniu, że o tej porze roku na Hańczy trzeba nurkować głębiej albo wcale. Nawet okazjonalne spore szczupaki i okonie nad termokliną (na ośmiu metrach) niespecjalnie rekompensują marną wizurę.
Wracamy na zasłużony obiad (och, to kolejna kulinarna opowieść!), ale zostaje jeszcze jedna kwestia do załatwienia:
– Przepraszam, czy tu biją?
– Tak. I to bardzo sprawnie, na dwie sprężarki.
Zanim odpoczniemy po obiedzie nasze stadko twinów będzie już nabite i spragnione dalszych szaleństw. A że dla Nurkersów dwa nurkowania dziennie to mało, to jedziemy jeszcze na trzeci parking. Łatwe wejście do wody, tym razem z plaży, jest miłą odmianą, a samo nurkowanie na około 30 metrów okazuje się bardzo przyjemne, wręcz relaksujące.
No i jaki klimat! Na dole spotkało się kilka zespołów, radośnie majtających latarkami i lampami foto w różne strony. Dobra wizura, ludzie na różnych głębokościach i nieustanny ruch – po prostu pełne 3D. To mi trochę przypominało nurkowania bałtyckie, chociaż bez meduz i wraków, ech…
Hańcza jakby już trochę oswojona
W niedzielę decydujemy się już tylko na jedno nurkowanie, bo przecież jeszcze obiad i długa droga do Łodzi.
Do kompletu tym razem wybieramy pierwszy parking, żeby zobaczyć sławne dłubanki, czyli pozostałości kilkusetletnich łódek wydrążonych z jednego pnia drzewa. Cel osiągnięty, nurkowania bardzo klimatyczne, a banany na naszych twarzach są nawet szersze niż dzień wcześniej.
Odbieram od pani Ani zamówione wcześniej “na wynos” kartacze. Poprosiłem o dwa, dostaję aż cztery, z dokładną instrukcją na jakie sposoby mogę je następnego dnia odgrzać. Pani Ania, prócz tego, że fantastycznie karmi nurków, to jeszcze chętnie dzieli się swoją wiedzą kulinarną. Bardzo często rozmawiała o tym z nami lub z gośćmi z innych ekip.
Pytamy gospodarzy, czy “normalnych” ludzi też u siebie goszczą. Odpowiadają, że nie, bo nastawieni są wyłącznie na nurków. I racja, dla nas to może być idealna miejscówka, ale rodziny z małymi dziećmi czy osoby przyzwyczajone do all inclusive mogłyby narzekać na niewystarczający dla nich komfort. Żegnamy się wylewnie i ruszamy w drogę.
– Byłem tu na kursie technicznym dziesięć lat temu – wspomina Sebek – i było tak samo zarąbiście!
A potem standard: kilkaset kilometrów busami, dziurawe drogi, przebijanie się przez festyn w Tykocinie, masakryczny korek na S8 pod Wyszkowem i mniejszy, standardowy, na “Grocie” w Warszawie.
Rozmawiamy, jakie wrażenie zrobiła na nas Hańcza. Opinie są od “genialna, koniecznie chcę tam wrócić!”, przez “super, ale jednak wolę wraki” (to ja) po “fajnie, ale z Łodzi za daleko, żeby tu często jeździć”. Tak, czy inaczej, przyznajemy, że Hańcza wzbudziła w nas respekt i spełniła oczekiwania.
Myślę, że już możemy się uważać za hańczowców, bo…
-
- Widzieliśmy dłubanki.
- Jedliśmy u “Słowików”.
- NA TRZECIM PARKINGU ZGUBILIŚMY KAPTUR*!!!
Następnego dnia odgrzewamy z psyche kartacze znad Hańczy. Duże są, może wystarczą nam na dwa obiady?… Grzeją się, grzeją, skwarki gotowe, a ślinka nam cieknie.
– To co, po jednym? – proponuję bez przekonania.
– Dawaj wszystkie! – ucina psyche. – Na coś się jednak przydał ten twój wyjazd.
___
Nurkersi – Centrum Nurkowe, Łódź, WWW, FB
Gdzie to jest? Noclegi dla nurków. Pokoje z łazienkami, pełne wyżywienie, sprężarka. |
(sierpień 2021 r.)
*) PS: A kaptur w końcu się znalazł. W busie…