Gruzja praktycznie
Spędziliśmy w Gruzji kilka jesiennych, deszczowych dni, zdobyliśmy nowe doświadczenia, byliśmy w interesujących miejscach. Poznaliśmy serdecznych i przyjaznych ludzi. Zdobyliśmy informacje, które mogą się przydać podczas planowania kolejnej podróży :)
Gruzini lubią Polaków, chętnie rozmawiają, pomagają w razie potrzeby i zawsze gdzieś obok czai się jakieś wino :) Zasada jest prosta: jeśli potrzebujemy informacji czy pomocy – wystarczy poprosić o nią najbliższego Gruzina. Efekt będzie na pewno :) A przy okazji zyskamy nowych przyjaciół ;) Może z tej zasady wyłamuje się nieco Batumi, ale o tym później…
Język
Starsi Gruzini mówią po rosyjsku, młodsi – po angielsku. Nie ma problemu z porozumieniem, nawet jeśli nie bardzo pamiętacie rosyjski :) Język gruziński należy do tych bardziej skomplikowanych, ale na szczęście wszędzie funkcjonuje także alfabet łaciński lub cyrylica.
Pieniądze
Obowiązująca waluta to lari (GEL), które dzieli się na 100 tetri. Przykładowe koszty (jesień 2016 r.):
– marszrutka Tbilisi – Kazbegi – 15 GEL (z fotostopami), ok. 3 h
– marszrutka Kutaisi – Mestia – 25 GEL, ok. 5 h
– pociąg Batumi – Tbilisi, 2 klasa, 22 GEL (aby kupić bilet, trzeba się wylegitymować paszportem!)
– obiad w restauracji – 15 GEL
– bilet na metro w Tbilisi – 0,5 GEL
– kubdari (takie chaczapuri z mięsem; jednym plackiem najedzą się dwie osoby) – 5 GEL
– nocleg w guesthouse – od 20 GEL, śniadanie – 10 GEL.
Gruzini chętnie rozliczają się też w USD, natomiast niekoniecznie w EUR. Za wypożyczenie samochodu (lub samochodu z kierowcą) płacimy właśnie w USD. Na lotnisku w Tbilisi i w miastach funkcjonują kantory, my wymienialiśmy USD na GEL wg przelicznika: 100 USD = 233 GEL. Ceny są wszędzie raczej zbliżone. W mniejszych miejscowościach kantory mogą być czynne w nieprzewidywalnych porach, więc lepiej pomyśleć o wymianie walut zawczasu. W ciągu 8 dni wydaliśmy niecałe 800 GEL na osobę, nie ograniczając się wcale.
Telefon i internet
Na lotnisku w Tbilisi są dwa punkty sieci telefonii komórkowej Geocell. Można tam otrzymać kartę SIM (jest na niej kilka minut rozmów i kilka SMS-ów). Za kartę doładowaną 2 GB internetu zapłaciliśmy w sumie 12 GEL. Przez 8 dni zużyliśmy ok. 500 MB, korzystając głównie z map, nawigacji, Wikipedii, e-maila i FB. Prawie wszędzie jest darmowe Wi-Fi – w guesthousach, w hostelach i hotelach, w restauracjach, pociągach. Gruzja to bardzo zinternetyzowany kraj :) Rozmowy miejscowe kosztowały z tą kartą grosze, telefony do Polski też były tańsze niż w roamingu. Niestety, kupując kartę trzeba podpisać umowę… po gruzińsku :) I wylegitymować się paszportem.
Transport
Transport międzymiastowy to głównie marszrutki, czyli busiki. Czasami mają rozkład jazdy i bywa, że się go trzymają, ale nie oszukujmy się – nie ortodoksyjnie :) Bywa, że czekają na więcej klientów. Marszrutki są najtańsze, ale ich stan techniczny czasami pozostawia wiele do życzenia (jak większości pojazdów poruszających się po gruzińskich drogach – czasami brakuje im fragmentów karoserii, np. całego przedniego zderzaka). Może brakować w nich pasów bezpieczeństwa, miewają nieszczelne okna, może w nich śmierdzieć spalinami, kierowcy palą podczas jazdy (i ciągle rozmawiają przez telefon, trzymany oczywiście w ręku), nie działa ogrzewanie itd. To tylko drobne niedogodności :) Bilety zazwyczaj kupuje się u kierowcy, chyba że w danym miejscu funkcjonuje dworzec autobusowy, wtedy w kasie dworcowej.
Można postawić na zorganizowany transport prywatny. Np. na dworcu Didube w Tbilisi kierowcy wołają, dokąd jadą i namawiają nas na skorzystanie z ich usług. Można próbować się targować. Taki kierowca odjedzie dopiero, jak zapełni mu się auto, za to można z nim negocjować miejsca na fotostopy. Albo podwiezienie pod konkretny guesthouse w miejscu przeznaczenia. Podobno działa także autostop, ale nie próbowaliśmy :)
Są też pociągi, chociaż sieć kolejowa nie jest zbyt rozwinięta. Jechaliśmy z Batumi do Tbilisi bardzo nowoczesnym składem, piętrowym, bardzo wygodnym, czystym i porządnym, zupełnym przeciwieństwem marszrutek. Przejazd pociągiem to koszt nieco wyższy niż marszrutką, bilet można kupić w agencjach turystycznych w mieście lub na dworcu w kasie, ale trzeba mieć ze sobą dokument (najlepiej paszport, chociaż nam się udało na prawo jazdy). Na bilecie jest wpisywane nazwisko i numer dokumentu. Bilet trzeba okazać przed wejściem do wagonu. W wagonie jest wyświetlacz, który informuje, gdzie jesteśmy, z jaką prędkością jedziemy (zawrotne nieco ponad 100 km/h osiągaliśmy bardzo rzadko) i dokąd jedziemy :) Jest też wypasiona toaleta z elektronicznymi przyciskami i czujnikami (czyściutka :). No i nie wolno nigdzie palić, co dla Gruzinów jest jak policzek.
Jeśli czujecie się na siłach (przepisy ruchu drogowego są raczej wskazówkami niż zasadami; po drogach chodzą krowy, psy i świnie), możecie wypożyczyć samochód w jednej z licznych wypożyczalni (nie testowaliśmy żadnej, niestety) lub zorganizować sobie samochód z kierowcą. To drugie rozwiązanie jest o tyle dobre, że miejscowy kierowca zawiezie Was w miejsca, o których byście nie pomyśleli, a które warto zobaczyć. Przy okazji poopowiada o zwyczajach i odpowie na pytania, zawiezie do dobrej knajpki na obiad, zorganizuje przyzwoity i tańszy nocleg, a na koniec sprezentuje Wam własnej roboty wino :) Kierowcę można wynająć na kilka godzin lub kilka dni. My skorzystaliśmy z kontaktu z www.forum.kaukaz.pl: [email protected] – Joana bardzo dobrze mówi po polsku i pomaga zorganizować kierowcę. My jeździliśmy z jej mężem, który także mówi po polsku :)
Jedzenie
Gruzińska kuchnia kojarzy nam się najbardziej z potrawami mącznymi, z mięsem i kolendrą. Chaczapuri to placki wypełnione słonym serem. Chaczapuri adżarskie to takie same placki, tylko w kształcie łódki i z serem na wierzchu. Podaje się je na gorąco, od razu po upieczeniu. Na ser wbija się jajko, dorzuca się masło, trzeba to sobie wybełtać kawałkiem placka. Pyszne! Funkcjonuje też placek z fasolą (i pewnie się jakoś inaczej wtedy nazywa) oraz placek z ostro przyprawionym mięsem (i nazywa się wtedy kubdari). Chinkali (jedna sztuka zazwyczaj 0,60 GEL) to pierogi – sakiewki, wypełnione mięsem i rosołem. Trzymając za zgrubienie ciasta trzeba je nagryźć, wypić rosół i dopiero można zjeść resztę :)
W menu jest sporo zup, głównie z mięsem, czasem z drobno posiekanymi orzechami. Ale trafiliśmy też na chłodnik (o wdzięcznej nazwie okroszka), kompletnie inny niż nasz, na bazie ogórków, z jajkiem i… szynką. Spotkamy się z szaszłykami i generalnie z grillowanym mięsem (baranim, kozim, wieprzowym, wołowym, drobiowym – do wyboru, do koloru!). Popularne są dania typu: mięso w sosie i pieczone ziemniaki. Pyszne są żeberka w sosie ajika. Trzeba pamiętać, że w menu nie ma podanych pełnych dań, dodatki trzeba sobie zamówić oddzielnie.
Jeśli chodzi o warzywa, to też jest w czym wybierać. Mają przepyszne pomidory, podają je najczęściej w formie sałatki z ogórkami i cebulą. Papryka jest najczęściej ostra, marynowana. Bakłażana faszerują pastą orzechową i podają z pestkami granatu. Z czerwonej fasoli robią potrawkę… itd., itp.
Z owoców rzucają się w oczy ogromne arbuzy, zniszczone życiem persymony (czyli kaki, u nas bezpestkowe), granaty i małe śliwki, z pesteczką w środku. Jest też sporo cytrusów, a w ogródkach rosną winogrona :) No i wino. Wino robią wszyscy. Najfajniejsze jest to, że w knajpkach w górach wino nalewane jest do kieliszków do pełna. I jest pyszne :)
Tbilisi
Lotnisko nie jest duże. W terminalu są dwa stoiska Geocell, trzy kantory. Wychodząc przed budynek, trzeba się przebić przez taksówkarzy. Zaraz za nimi jest przystanek autobusu numer 37, który jedzie do miasta. Bilet na autobus i metro kosztuje 0,5 GEL, trzeba mieć odliczoną kwotę, monety wrzuca się do automatu umieszczonego przy wejściu do autobusu (wejścia są dwa, bo autobus jest krótki, przy każdym wejściu jest automat). Automat po przyjęciu gotówki drukuje papierowy bilecik, który trzeba zachować na czas przejazdu. W razie problemów autobusem jedzie także konduktor, który pomaga ogarnąć temat automatów biletowych :)
Funkcjonuje także coś w rodzaju karty miejskiej. To plastikowa karta magnetyczna, którą kupuje się za 2 GEL (podobno jest zwrotna, my nie próbowaliśmy zwracać) i ładuje się ją jakąś sumą (podczas zakupu lub potem w automatach w metrze. Automaty działają także po angielsku). Kartę po wejściu do autobusu należy przyłożyć do czytnika automatu, który ściągnie z niej odpowiednią kwotę, a potem wydrukuje bilecik. Z jednej karty może korzystać więcej osób :) Trzeba wówczas wydrukować odpowiednią liczbę bilecików. Kartę można kupić na pewno w wejściu do metra i w kasie kolejki linowej, którą można wjechać na wzgórze z twierdzą Narikhala.
Po mieście jeżdżą też, poza autobusami, marszrutki. Nie korzystaliśmy, więc nie wiem, czym się różnią od autobusów wizualnie. Podobno zatrzymują się tam, gdzie pasażer chce wysiąść, kosztują bodajże 0,8 GEL i płaci się wysiadając.
Punktem przesiadkowym jest dworzec Didube (można tam dojechać metrem). Stamtąd odjeżdżają marszrutki (i każda inna forma komunikacji) na północ i na zachód kraju. Jeśli szukacie konkretnej marszrutki, musicie uzbroić się w cierpliwość, bo będą za Wami chodzić naganiacze prywatnych kierowców. Atmosfera jak na targu :)
My poruszaliśmy się po mieście głównie piechotą. Warto zobaczyć termy (przynajmniej z zewnątrz, my nie byliśmy w środku, ale obok jest fajny wąwozik zakończony wodospadem), starówkę, przejechać się kolejką linową (jedzie nad rzeką, bilet to 2 GEL w jedną stronę, z góry ładny widok na miasto). Przy ulicy Puszkina jest knajpka Warszawa z menu po polsku (nie byliśmy w środku, ale to urocze jednak ;) W lewo od Rustavelego (skręć w ulicę 9 Aprili) jest stacja funikularu, który wjeżdża na górę do Mtatsminda Park (bilet: 2 GEL w jedną stronę). Na górze jest wesołe miasteczko, jakieś knajpki i też piękny widok na świat. W prawo od Rustavelego, mniej więcej na tej samej wysokości, jest Suchy Most, gdzie jest targ staroci (niestety, z cenami dla turystów, trzeba się targować).
Mieszkaliśmy w dwóch miejscach. W centrum, w 4-osobowym apartamencie Xvicha. Wchodzi się tam przez bramę z bocznej uliczki. Jest więc zacisznie i przytulnie. Generalnie dość czysto, ale niestety w lodówce znaleźliśmy jakieś śmierdzące pozostałości, a naczynia kuchenne wymagały wyszorowania. Wyposażenie całkiem niezłe, np. deska do prasowania, żelazko, suszarka do włosów i klima, ale standard gruziński ;) Brakowało nam wieszaków na kurtki i krzeseł.
Drugi nocleg to Noah’s Ark B&B, niedaleko lotniska, tuż obok jest przystanek autobusowy. To parter budynku wyglądającego na blok mieszkalny, nasze okna taniego pokoju wychodziły na ruchliwą trasę, było dosyć głośno i nie za ciepło (bardzo nieszczelne okna, wręcz z dziurami, niedziałająca klimatyzacja). Standard łazienki też bardzo niski (prysznic nie oddzielony od toalety nawet zasłonką, dodatkowo bardzo ciasny). Natomiast było bardzo czysto. Jeśli chcecie kolację, musicie ją zamówić z kilkugodzinnym wyprzedzeniem. Taksówka na lotnisko w nocy kosztowała 23 GEL.
Kazbegi / Stepancminda
Stepancminda (niegdyś Kazbegi) to miasteczko u stóp szczytu Kazbek (po gruzińsku: Mkinwarcweri, 5047 m n.p.m.). Jedzie się tam malowniczą Gruzińską Drogą Wojenną (podczas obfitych opadów śniegu trasa jest nieprzejezdna); po drodze warto przyjrzeć się twierdzy Ananuri. Marszrutki (10-15 GEL z Tbilisi) przyjeżdżają na główny plac miasteczka, skąd można wybrać się na Kazbek (prosto i w lewo), do większości noclegów – w prawo, do Rosji – prosto :)
Nawet, jeśli nie macie w planach zdobycia jednego z najwyższych szczytów Kaukazu, warto podejść do klasztoru Cminda Sameba (2080 m n.p.m., czyli 350 metrów wyżej niż plac z marszrutkami). Po drodze mija się ruiny bardzo starej wieży. Można też do klasztoru podjechać samochodem.
Nocowaliśmy w Domu Polskim u Mai, z głównego placu – prosto i w prawo, do góry, za drogowskazami Rooms Hotel, tel. +995 555 48 48 02, e-mail: [email protected]. Maja doskonale rozumie po polsku, chociaż odpowiada po rosyjsku. W księdze gości – niemal same polskie wpisy :) Cena noclegu to 25 lari od osoby, śniadanie (fantastyczne i obfite :) – 10 lari. Niestety, wypaczone stare okna w połączeniu z gwałtownie opadającą temperaturą, problemami z ogrzewaniem i chwilowym brakiem wody spowodowały, że masakrycznie tam zmarzliśmy.
Gori
Gori słynie z Muzeum Stalina. Nie weszliśmy do środka, zobaczyliśmy je tylko z zewnątrz – to monumentalny budynek ze sporym parkiem, w którym stoją pomniki wodza. Naprzeciwko muzeum jest knajpka, w której karmią w miarę smacznie i mają przyzwoite ceny.
Uplistsikhe – skalne miasto koło Gori
Warto zobaczyć, jeśli nie wybieracie się do Vardzi, innego skalnego miasta, leżącego poniżej Achalciche, blisko granicy z Turcją. Vardzia jest ponoć ładniejsza. Wstęp do Uplistsikhe to 3 GEL od osoby.
Chiatura
To miasto przemysłowe. Od XIX wieku działa tu kopalnia rud manganu. Miasto położone jest w dolinie rzeki Kvirila, a ze względu na ukształtowanie terenu najłatwiejszym systemem transportu okazały się kolejki linowe. System kolejek został zbudowany w 1954 roku i od tej pory działa nieprzerwanie, pomimo raczej kiepskiego stanu technicznego. Podobno szczycą się tym, że nie mieli ani jednego wypadku śmiertelnego. Patrząc na pordzewiałe wagoniki, drzwiczki zamykane na haczyk i popękane pleksi w miejscu szyb, ciężko w to uwierzyć. Niemniej jednak kolejki stanowią gratkę dla turystów i miłośników transportu. Zabytek, a działa! :)
Kutaisi
Do Kutaisi bezpośrednio z Warszawy lata Wizzair, więc jest to najprostsze połączenie lotnicze do Gruzji. My lecieliśmy do Tbilisi, więc Kutaisi praktycznie nie znamy, jedynie tam nocowaliśmy w podróży do Mestii. Miasto jest dosyć rozległe, mają jednego McDonalda, obok niego dworzec autobusowy i to są główne punkty orientacyjne. Na dworcu nie radzę korzystać z toalety (która jest nieźle schowana gdzieś w zaułkach budyneczków), chyba że jesteście żądni wrażeń…;) Pomijam łapy kolejowe (są dosyć popularne w Gruzji), ale brak drzwi w kabinach nieco mnie zbił z tropu. O zapachu nie wspominając. Bilety na marszrutki kupuje się w malutkim okienku kasy tuż obok ogromnego napisu Las Vegas. Dla odmiany – na tablicy informacyjnej nad kasą rozkład jazdy jest wyłącznie w robaczkach…
Nocowaliśmy w Guest House Nona. Mieści się na wzgórzu, więc do miasta jest daleko w dół (nie wiem, czy mają tam jakiś transport miejski). Ale jak pani właścicielka karmi!… Matko!… Dla samego żarcia warto :) Za nocleg zapłaciliśmy po 20 GEL (duże, podwójne łóżko, własna łazienka, klimatyzacja jako ogrzewanie działała bezbłędnie), za kolację po 10 GEL, za śniadanie 15 GEL w sumie. Za 5 GEL zostaliśmy zawiezieni przez kantor na dworzec autobusowy, a to spory kawałek był. Naprawdę polecamy to miejsce :)
Na północ od Kutaisi, całkiem niedaleko, jest Jaskinia Prometeusza. Nie udało nam się tam pojechać, ale na zdjęciach wygląda całkiem atrakcyjnie, więc być może warto :)
Mestia / Ushguli
Swanetia słynie z wież kamiennych, w których zdarzało się mieszkać góralom, chroniącym się przed krwawą zemstą rodową razem z całym dobytkiem. To region, który odwiedzić absolutnie trzeba! Chociaż dojazd tam może być nieco męczący dla osób z lękiem wysokości – serpentyny tuż nad przepaścią w połączeniu ze stylem jazdy gruzińskich kierowców robią swoje. Ale jak już pokonacie tę trudną trasę, nie będziecie zawiedzeni!
Do Mestii dojeżdża się marszrutką z Kutaisi wczesnym popołudniem. Jeśli macie zarezerwowany nocleg, jest spora szansa, że kierowca podwiezie Was pod drzwi. Jeśli nie – prawdopodobnie coś Wam zaproponuje.
Miasteczko jest większe niż Stepancminda. Na głównym placu mieści się informacja turystyczna z mapkami tras trekkingowych (jest gdzie wędrować), obok jest turystyczna knajpka z muzyką na żywo. Dalej, po lewej stronie, w podwórku, mieści się warzywniak. Można w nim też kupić przyprawy, które wiszą w woreczkach na słupach, kompletnie niepodpisane, więc trzeba kupować na niucha :) Następnie po prawej stronie mijacie Cafe Ushba. Podają tam fantastyczne kubdari i wspaniałe wino. Młoda dziewczyna obsługująca gości mówi po angielsku, starsze panie z kuchni – po rosyjsku. Knajpa ma przyzwoite ceny, wino jest tańsze niż gdzie indziej. Na końcu miejscowości odbija w lewo pod górę droga, dojdziecie nią do muzeum – wieży i swańskiego domu. Na wieżę można wejść za darmo (ale najlepiej w ubraniach roboczych, bo trzeba przeciskać się przez niezbyt szerokie, zakurzone przejścia i wchodzić po niemal pionowych, trochę niestabilnych drabinach). Po starym domu za 3 GEL od osoby oprowadza przewodnik i naprawdę warto zapłacić za taką wycieczkę. Pani interesująco opowiada o tym, jak taki dom Swanów był zorganizowany i to niesamowite, bo ten dom – w czasach zupełnie niecywilizowanych – robił wszystko. Mieli przemyślane i ogrzewanie, i chłodzenie. Rewelka :)
Nocowaliśmy w dwóch miejscach: Nino Ratiani’s Guesthouse tel. +995 599 18 35 55, e-mail: [email protected] (na początku miejscowości, po prawej stronie, dwa duże domy, trzeci w budowie). Bardzo europejskie miejsce, drzwi pasują do futryn (mówię o nowszym budynku), wykładzina, szczelne okna, ciepły kaloryfer, czysto. Na dole duża stołówka, kawa i herbata bez ograniczeń. My mieliśmy pokój bez łazienki (łazienka była wspólna dla dwóch pokojów na korytarzu), koszt: 25 GEL od osoby.
Drugie miejsce to Guesthouse Kaldani. Dostaliśmy pokój czteroosobowy, bez zamka w drzwiach :) Jedynie od wewnątrz można było się zamknąć na zasuwkę. W pokoju stał kaloryfer na prąd i nieźle grzał, więc było ciepło pomimo kiepskiej pogody. Chyba żaden pokój nie miał łazienki, bo widziałam wycieczki do dwóch toalet na korytarzu. Niestety, w łazienkach śmierdziało, co powodowało otwieranie okienek, przez co robiło się w nich strasznie zimno. Prysznice odgrodzone od sedesu jedynie zasłonką, ale przynajmniej była ciepła woda. Na dole, w kuchni, można było poprosić o herbatę, kawę, jedzenie. Za nocleg zapłaciliśmy po 20 GEL od osoby, za śniadanie – po 10 GEL. Dzięki naszemu gospodarzowi marszrutka podjechała po nas pod bramę :)
Z Mestii jest już niedaleko do Ushguli. W Wikipedii możecie przeczytać, że to najwyżej w Europie położona wioska (o ile zaliczać Gruzję do Europy, co jest dyskusyjne). Faktycznie, Ushguli leży na wysokości 2086 – 2200 m n.p.m. Można tam dojechać z Mestii samochodem. Nie jest daleko: to raptem niecałe 50 km. Ale… cały czas po serpentynach :) Niestety, nie dotarliśmy tam, ale mamy plan na przyszłość :) Jeszcze więcej kamiennych wież, jeszcze więcej plączących się po drogach krów. Zdecydowanie trzeba to zobaczyć!
Batumi
Batumi to podobno europejski kurort. Częściowo faktycznie – nadmorska promenada, pomnik alfabetu gruzińskiego, ogromne wesołe miasteczko, place uporządkowane i architektonicznie podobne do tysięcy miejsc na świecie. Gdyby nie padało nieprzerwanie i uparcie, pewnie byśmy to docenili, ale spacery w deszczu wkrótce nas zmęczyły. Na przekór opinii, szukając targu rybnego, znaleźliśmy tuż za całym tym blichtrem miejsce przypominające raczej slamsy (zapraszamy w okolice ulicy Imedashvili). Bazar wprost na ulicy z zerwaną nawierzchnią, trochę warzyw, trochę chińszczyzny, wszystko pięknie wymieszane i doprawione bocznicą kolejową. Jest szansa, że to się zmieni – widzieliśmy kostkę brukową, możliwe, że kiedyś ją ułożą ;)
Batumi nie byłoby gruzińskim miastem, gdyby nie miało swojej kolejki linowej :) Kolejka nazywa się Argo Cable Car, dolna stacja mieści się na rogu ulic Gogebashvili i Chavchavadze, górna – na górującym nad miastem wzgórzu. Bilet w obie strony kosztuje 10 GEL, na górze mamy godzinę na oglądanie widoków (lub korzystanie z restauracji z pyszną zupą i dramatycznie powolną obsługą). Po godzinie bilet traci ważność, chociaż nas nikt nie sprawdzał :)
Idąc dalej na wschód, za terminalem promowym, trafiamy na targ rybny. To niewielki, zadaszony bazar, pełen świeżych ryb, otoczony knajpkami. Zasada jest prosta: wybierasz rybę, sprzedawca ją patroszy, zanosisz ją do jednej z okolicznych knajpek, tam ją przyrządzają i już masz świeży obiadek za cenę dramatycznie turystyczną. Targowanie się kompletnie nam nie wychodziło – widocznie za bardzo wyglądaliśmy na turystów…
Nocowaliśmy w Guest House Old Boulevard, w pięknym, 4-osobowym apartamencie na starym mieście. Bardzo przyzwoicie urządzony hotel, mieliśmy wannę z gorącą wodą, balkon; w ramach pakietu powitalnego dostaliśmy karafkę wina i butelkę czaczy :) Mieliśmy też klimatyzację, która działała tak sobie. Ciągle padało, więc wszystko było wilgotne, klima nie radziła sobie z tym kompletnie, np. ręczniki po pierwszym użyciu nie wyschły do końca pobytu. Na dole, koło recepcji, jest nieduża kuchnia, w której można zrobić sobie kawę, herbatę lub coś ugotować. Niestety, pan z obsługi hotelowej po zawiezieniu nas na dworzec zażądał wyższej ceny, niż była umówiona. Ewidentnie i w hotelu, i na targu poczuliśmy się jak turyści do złupienia :(
Mimo tego bardzo miło wspominamy Gruzję. Jest tam jeszcze kilka miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć :) Kto wie, kiedy uda nam się znowu tam polecieć, ale – co się odwlecze, to nie uciecze :)
A o naszych gruzińskich przygodach przeczytacie w relacji w odcinkach:
Gruzja dla każdego, jesień 2016 r., cz. 1 – Tbilisi
Gruzja dla każdego, jesień 2016 r., cz. 2 – Stepancminda
Gruzja dla każdego, jesień 2016 r., cz. 3 – Mccheta, Gori, Uplisciche, Chiatura, Kutaisi
Gruzja dla każdego, jesień 2016 r., cz. 4 – Mestia
Gruzja dla każdego, jesień 2016 r., cz. 5 – Batumi, Tbilisi
Tbilisi – galeria zdjęć
Chiatura – czy boisz się starych kolejek linowych?