Strona głównaKrajeGruzjaGruzja dla każdego, jesień 2016 r., cz. 1 – Tbilisi

Gruzja dla każdego, jesień 2016 r., cz. 1 – Tbilisi

Gruzja! Brzmi jeszcze w miarę egzotycznie, a jednocześnie w necie można znaleźć mnóstwo informacji, świadczących o tym, że to żadna tam egzotyka. Że fajnie jest, że kochają Polaków, że jeżdżą jak wariaci, że samochody im się sypią i że mają pyszne żarcie. No na takie dictum nie mogliśmy być obojętni. A jeszcze jak się okazało, że znajomi też jadą…

Cminda Sameba, monastyr na drodze na Kazbek, najsłynniejszy widok gruziński obok wież obronnych
Cminda Sameba, monastyr na drodze na Kazbek, najsłynniejszy widok gruziński obok wież obronnych

Tbilisi

Do Gruzji polecieliśmy – żeby sobie skomplikować życie – przez Kijów.

– Bo wiesz, wracając zwiedzimy sobie miasto – powiedział Wilczy, przemycając w ten sposób informację o 12-godzinnej przesiadce w Kijowie. Aha…

Ale pal sześć Kijów, lecimy ukraińskimi liniami lotniczymi, w samolocie napisy cyrylicą, przyzwyczajać się! W końcu przez najbliższe 10 dni będziemy dukać po rosyjsku. Pełni nadziei lądujemy w Tbilisi, odbieramy bagaże i wędrujemy do najbliższego stoiska sieci telefonii komórkowej – Geocell. Sympatyczny młody człowiek za ladą informuje nas, że on teraz to ma przerwę, więc już nas nie obsłuży, ale na lotnisku działa jeszcze jeden punkt Geocell, tam w głębi, ma ten sam kolor blatu, idźmy sobie tam. Poszliśmy. W ciemnościach (?!? zabrakło na żarówki na lotnisku, czy co?) odnajdujemy ów drugi punkt. Szyldu nie ma żadnego, orientujemy się faktycznie po kolorze mebli. I zaczynamy się dogadywać…

Po dłuższym czasie za 12 GEL dostajemy: kartę SIM włożoną do telefonu i skonfigurowany telefon, coby działało, umowę po gruzińsku, którą trzeba było podpisać, przekazując dane z paszportu (“Właśnie sprzedałem swoją nerkę” – stwierdził Wilczy) i 2 GB internetu. Od razu mówię, że w ciągu 9 dni wykorzystaliśmy 0,5 GB, głównie na mapy, nawigację, booking.com, e-maila i FB. Na karcie było kilka minut na rozmowy i kilka SMS-ów, z czego też skorzystaliśmy, kontaktując się z wynajmującymi nocleg lub z kierowcą, który nas przewiózł przez kraj.

Skorzystaliśmy z jednego z trzech czy czterech kantorów wymiany walut. Co ciekawe, były obok siebie, ale nie miały identycznych cen :) Podeszliśmy do tego, który oferował najbardziej dla nas atrakcyjny przelicznik, pani za ladą w kompletnym milczeniu, nawet na nas nie patrząc, wyciągnęła rękę, podaliśmy jej USD, dostaliśmy w zamian GEL i tak to bez słowa wymieniliśmy dolari na lari.

Na lotnisku był też punkt informacji turystycznej, niestety – czynny w losowo wybranych momentach. Jak chcieliśmy skorzystać, to akurat stoisko było puste ;p Powędrowaliśmy więc przed lotnisko poszukać transportu do miasta. Jak już przebiliśmy się przez dzikie hordy taksówkarzy (“Taxi? Taxi? Poczemu ty nie chociesz taxi?!?”) i dotarliśmy na przystanek autobusu 37, byliśmy megazmęczeni. Autobus na szczęście podjechał niebawem, wsiedliśmy i usiłowaliśmy dogadać się z kierowcą w kwestii zakupu biletów. Niestety, okazało się, że kierowca po gruzińsku, my po angielsku albo rosyjsku, no nie ma platformy porozumienia. Kierowca pomagał sobie nieco rękoma w rozmowie, ale generalnie odwracał się do nas plecami i poczuliśmy się nieco zostawieni sami sobie. Wtedy nadeszła odsiecz… Otóż w autobusach poza kierowcą jeździ jeszcze ktoś w rodzaju konduktora. Wziął od nas te nieszczęsne monety na przejazd, wrzucił je do automatu przy drzwiach, automat wypluł z siebie dwa papierowe bileciki, które dostaliśmy do łapy z przykazaniem, żeby nie gubić. Ufff, udało się ;) Potem okazało się, że automat działa też na karty miejskie. Efekt jest dokładnie taki sam: z karty ściąga opłatę za przejazd i drukuje bilecik, który jest święty.

Panorama Tbilisi
Panorama Tbilisi

Autobus ruszył, a z nieba zaczęło padać. Im bliżej miasta, tym większy deszcz. Już niedaleko centrum ulicami płynęły rwące rzeki, oberwanie chmury trwało w najlepsze, a my zbieraliśmy się do wyjścia. Autobus zatrzymał się na naszym przystanku jakiś metr od chodnika. Wilczy przeskoczył i wylądował, ja się nieco zachwiałam, ale na szczęście też się udało; pobiegliśmy za ludźmi pod podcienia jakiegoś budynku i stanęliśmy w ciżbie, starając się zorientować w otoczeniu. Okazało się, że za naszymi plecami jest sklep, w dodatku prawdopodobnie spożywczy, więc czym prędzej weszliśmy do środka. I przenieśliśmy się do poprzedniej epoki, w której w dodatku panował półmrok. Kilka lad, za ladami dwie znudzone panie, w zamkniętej na kłódkę szafce – słoiczki z marynatami, za ladami – stosy ciastek, same ciastka, normalnie festiwal ciastek!… Dalej kilka lodówek na napoje, pokręciliśmy się przy nich, orientując się w temacie picia. Pani zza jednej lady wyszła i PRAWIE nam nie patrzyła na ręce, ale pilnowała nas stanowczo. Nabyliśmy 1,5 litra wody niegazowanej za 80 groszy (czyli tetri) i wyszliśmy z powrotem przed sklep. Na schodkach podcieni usadowiły się babcie handlujące warzywami i owocami. Zielenina była bardzo zmęczona życiem. Jabłka mocno poobijane, kaki też w strasznym stanie, ale zainteresowały nas małe, pomarańczowe owoce, podobne z grubsza do niczego. Na wszelki wypadek jednak nie kupiliśmy ich, bo nie wiadomo, czy toto jest jadalne, ale zaczęliśmy myśleć intensywnie o znalezieniu miejsca, w którym powinniśmy się zameldować na nocleg. To jest gdzieś tu zaraz, za tą szeroką ulicą, którą płynie Missisipi. Odkryliśmy w ten sposób, że Gruzja to kraj dla zmotoryzowanych, pieszy jest tylko jakimś drobnym dodatkiem do samochodów i generalnie powinien wiedzieć, gdzie jego miejsce. Na przykład – w przejściach podziemnych! Tak, tak, samochody mają zdecydowane pierwszeństwo, pamiętajcie o tym, jak znajdziecie się na środku ruchliwej ulicy. Prawdopodobieństwo, że ktoś się zatrzyma, aby Wam ułatwić przejście przez ulicę jest naprawdę znikome. Z całą pewnością kierowcy większą uwagę poświęcą psom, krowom czy świniom, wałęsającym się po ulicach, niż pieszym.

Gruzja dla każdego - o ile nie przeszkadzają nam liczne schody i przejścia podziemne bez windy
Jedno z wejść do przejścia podziemnego z kwitnącym handlem

Tymczasem w przejściu podziemnym kwitnie handel, jak to i u nas. Stoiska z chaczapuri, perfumy, plastikowe obuwie, ubrania, chińska tandeta, wysoko przetworzone jedzenie, małe AGD i dewocjonalia. Do wyboru, do koloru! :) Poza tym Gruzini palą. Wszędzie. W knajpach, w samochodach, w marszrutkach, w przejściach podziemnych… A na górze oberwanie chmury już przechodziło, więc odnaleźliśmy adres noclegu i dzwonimy do właściciela. Mija kilka minut, przyjeżdża Gruzin, prowadzi nas na tyły uliczki, do bramy. Prosto z bramy wchodzimy do apartamentu Xvicha. Jest przestronny, mamy osobną sypialnię, wyposażoną kuchnię i łazienkę z wanną, rzucamy na wszystko okiem i idziemy w miasto. Czas się zorientować w okolicy!

Podwórko z naszym apartamentem
Podwórko z naszym apartamentem

Idziemy w stronę rzeki Kurą zwanej. Od razu się okazuje, dlaczego ludzie ryzykują życiem i przechodzą przez ulicę ot tak, pomiędzy samochodami: bo nie da się przejść inaczej. To znaczy da się: naszym znajomym przejściem podziemnym, a potem długo, długo nic. Infrastruktura miejska w Tbilisi naprawdę nie jest dla pieszych…

Tbilisi nocą znad rzeki Kury. Nocą nie widać, jaka jest brudna
Tbilisi nocą znad rzeki Kury. Nocą nie widać, jaka jest brudna

Rzeka ma kolor brudnobury. Płyną nią śmieci. Bardziej przypomina rzekę w Ankh-Morpork niż naszą rodzimą Wisłę. Przelotnie zastanawiamy się, co by zrobili GEPN-owcy, gdyby przyszło im się w tym czymś zanurzyć… Ale miasto wygląda coraz ładniej: zapalone latarnie oświetlają stare mury, robi się klimatycznie. Tylko znowu zaczyna padać i to coraz bardziej, a my nadal bez obiadu i nawet bez kolacji! Wyboru za bardzo nie ma, knajpek jak na lekarstwo. Nie chodzi o drinka, chodzi o poczciwy kawał jedzenia. Z drinkowni znaleźliśmy bar o wdzięcznej nazwie Warszawa i polskim menu, ale nie wyglądało na to, że się tam najemy. W końcu zdecydowaliśmy się na jedną knajpę, weszliśmy i okazało się, że jesteśmy w kuchni. Prosto z ulicy wchodziło się do kuchni, a do knajpy właściwej trzeba było przejść przez tę kuchnię i dalej schodkami do góry. Dostaliśmy kartę dań i skrupulatnie ją przejrzeliśmy. Dziękować bogom, była w trzech językach: po robaczkowemu (czyli po gruzińsku), po rosyjsku i po angielsku. Posługując się rosyjskim i angielskim naraz ustaliliśmy, co chcemy zjeść :) Zamówiliśmy mięso z ziemniakami pieczonymi, chaczapuri adżarskie i piwo. Mięso przyszło najpierw i było wspaniale przyprawione. Natomiast na chaczapuri musieliśmy poczekać, ale jak już przyszło, to zajęło pół stołu :) Pożarliśmy wszystko do ostatniej okruszynki (to Wilczy) i wypiliśmy piwo do ostatniej kropli (to też Wilczy) i mogliśmy iść na zakupy do miejscowego Carrefoura.

Kolacja. Po lewej: chaczapuri adżarskie, po prawej: mięso z pieczonymi ziemniakami. Pycha :)
Kolacja. Po lewej: chaczapuri adżarskie, po prawej: mięso z pieczonymi ziemniakami. Pycha :)

W sklepie znaleźliśmy owe małe owocki, podobne do niczego, które zwróciły już naszą uwagę wcześniej. Na wszelki wypadek wzięliśmy ich ze 6 – malutko, bo to wiadomo, czy one są jadalne? Owoce ważył pan na specjalnym stoisku, podeszliśmy do niego i on od razu zgadł, że jesteśmy z Polszy. Powiedział, że owoce mają pestkę w środku, dzięki czemu nie połamaliśmy sobie zębów potem :) Poza tym kupiliśmy wino i herbatę, bo nie znaleźliśmy nic jadalnego na śniadanie. Z zachwytem patrzyliśmy natomiast na wielkie, białe, twarde sery, potem okazało się, że te sery są wściekle słone. Znaleźliśmy za to całą masę serów z Mlekovity, z Polski :)

Na kolację wypiliśmy wino i popiliśmy herbatą…

***

Wstaliśmy o świcie (trochę po 10.00) i po herbatce powędrowaliśmy szukać śniadania. Znaleźliśmy knajpkę tuż obok naszego apartamentu, ale w Gruzji wszędzie w knajpach można palić, od czego my się już stanowczo odzwyczailiśmy i myśl o spożywaniu czegokolwiek w otoczeniu dymu papierosowego trochę nas odrzuciła. A knajpka wyglądała na zadymiarę.

Śniadanie zupełnie niespodziewanie znaleźliśmy w naszym przejściu podziemnym. Placki o wyglądzie chaczapuri, ale z fasolą w środku (byliśmy przekonani, że to mięso jest, więc kupiliśmy ;). Całkiem smaczne jak na brak mięsa ;) Wzięliśmy po placku do łapy i poszliśmy na stare miasto. Jakimiś opłotkami kompletnymi dotarliśmy do starego, zrujnowanego kościoła, pod którym dopadł nas pan miejscowy żul i poprosił o dziengi. Jak się opłaciliśmy, to mogliśmy już spokojnie, przez nikogo nie niepokojeni, oglądać kościół.

Ruiny kościoła
Ruiny kościoła
Ruiny kościoła – musiał być pięknie zdobiony
Ruiny kościoła – musiał być pięknie zdobiony
Tak wygląda wnętrze kościoła
Tak wygląda wnętrze kościoła

Potem dotarliśmy do ulicy turystycznej z mnóstwem sklepików i zachciało nam się kawy. Podeszliśmy do okienka z napisem Coffee, ale pan w okienku powiedział nam, że on ma tylko instant coffee, ale tam naprzeciwko to sprzedają kawę prawdziwą i żebyśmy tam poszli. Co za przyzwoity człowiek! Zrezygnował z własnego zarobku, żeby turyści napili się najlepszej kawy pod słońcem…;) Naprzeciwko był sklep z winami i innymi poważnymi sprawami. Weszliśmy, zapytaliśmy o kawę pana, który sprawował pieczę nad innymi klientami. Pan o wyglądzie młodego Mefistofelesa porzucił owych klientów natychmiast, wywlókł nas na ulicę z powrotem i zapytał tylko, czy z cukrem. Przed sklepem stał wózeczek z platformą z gorącym piaskiem i kawowymi utensyliami. Pan podkręcił grzanie pod piaskiem, wsypał kawę do miedzianego tygielka, zalał ją wodą i zaczął energicznie w piasku mieszać tym naczyniem, aż kawa się zagotowała i niemal wykipiała. Wtedy przelał ją do kubeczka, zrobił drugą i życzył nam smacznego. A kawa była obłędnie pyszna :) I kosztowała 2,5 GEL.

Tutaj piliśmy najlepszą kawę ever!
Tutaj piliśmy najlepszą kawę ever!
Pan, który przygotował dla nas kawę
Pan, który przygotował dla nas kawę
Najlepsza kawa na świecie ;)
Najlepsza kawa na świecie ;)

Tak uszczęśliwieni mogliśmy iść dalej zwiedzać. Na szczęście nie padało. Powędrowaliśmy dalej przez stare miasto, doszliśmy do term, które obejrzeliśmy z wierzchu jedynie, powędrowaliśmy wąwozikiem do wodospadziku, a stamtąd do dolnej stacji kolejki linowej. Do kolejki była kolejka… Na szczęście szybko szła. Obsługa pilnowała, na schody wpuszczano grupkami. Potem należało w kasie naładować na kartę miejską bilet na kolejkę (albo w ogóle nabyć kartę miejską, jeśli do tej pory to umknęło) i już za chwilę siedzieliśmy w wagoniku. Wagonik jechał sobie powolutku nad rzeką, potem nad budynkami obok term. Tutaj zaczęło konkretnie wiać i gondolą bujało. Poczuliśmy się trochę lepiej, jak gondola podjechała do górnej stacji :) Z góry był bardzo ładny widok na miasto, ale straszliwie tam wiało. Zaglądając w okoliczne ruiny uznaliśmy, że nie chce nam się wędrować do aluminiowego posągu Matki Gruzji (trzyma w rękach miecz na wrogów i wino dla przyjaciół, ale nadal jest aluminiowa) i powoli ścieżką zeszliśmy do miasta. Następnym punktem był Most Pokoju, tylko dla pieszych, bardzo ładny, otwarty w 2010 roku.

Most Pokoju - Gruzja dla kadego oznacza także łatwe spacery po płaskim
Most Pokoju

Szukając obiadu trafiliśmy do knajpki o nazwie Tawerna. Przy barze stało kilka osób, jak odkryli, że jesteśmy z Polszy, to padły podstawowe skojarzenia: czterej pancerni i sobaka, ja zostałam Moniką, a Wilczy – Józefem :) Usiedliśmy w zakątku, zamówiliśmy dwie zupy i prawie byliśmy świadkami stłuczki, która się wydarzyła za oknem. Na jednym z pasów startowych, które tu nazywają ulicami, stuknął się busik i osobówka. Nikomu nic się nie stało, ruch trwał nadal, bo miejsca było aż nadto, panowie tylko bardzo głośno po gruzińsku określali swoje emocje. Naprawdę się dziwię, że przy takim rozpasaniu, jakie tam prezentują kierowcy, świadkami wypadku byliśmy tylko raz, przeżyliśmy przechodzenie przez ulice i nikt nas nie rozjechał. Chwalić bogów normalnie!…

Natomiast standard obsługi w knajpach faktycznie jest gruziński. Słyszałam wcześniej opinie, że jedzenie mają super, ale kompletnie do tego nieadekwatną obsługę i to się sprawdziło. Zamówiliśmy dwie różne zupy i chinkali. Podano nam jedną z zup. Zdążyliśmy ją zjeść i poczekać jeszcze z 10 minut, aż dopiero podano drugą zupę. Potem czekaliśmy na chinkali kolejne 10 minut… Ale faktycznie było smacznie :)

Potem poszliśmy do Suchego Mostu. To taki most, który jest tak naprawdę wiaduktem :) Zaraz za nim był targ staroci. Tam było dokładnie wszystko :) Porcelana, szkło, zastawa, kieliszki, dywany, torby, wózki, płyty winylowe, CD, książki, filmy, medale, świeczniki, korale, papierośnice, sztućce, wazony, klucze, zegary, rzeźby, narzędzia wyglądające na chirurgiczne, sprzęt fotograficzny często zabytkowy, maszyny do szycia, patefony, kufle i ozdoby. Były też bardziej gruzińskie pamiątki: rogi, z których się pije :) Od razu mówię: targować się. Albo najpierw sprawdzić ceny w mieście… Piękne szale z wełny merynosów w sklepach przy głównej ulicy kosztują do 15 GEL taniej!

Targ przy Suchym Moście
Targ przy Suchym Moście
Targ przy Suchym Moście
Targ przy Suchym Moście
Targ przy Suchym Moście
Targ przy Suchym Moście

Przeszliśmy na przestrzał przez jakieś dwa parki, przez Aleję Rustawelego (ulica reprezentacyjna, szeroka, po 3 pasy w jedną stronę, piękna, z przejściami, tfu, podziemnymi), potem wąskimi uliczkami pod górę, do dolnej stacji funikularu, który wjeżdża do parku rozrywki położonego na górze Mtatsminda. Nabyliśmy nową plastikową kartę, na którą trzeba naładować dziengi, żeby w parku korzystać z rozrywek. Na przykład diabelskiego młyna, który góruje nad miastem. Ale nie dla rozrywek tam pojechaliśmy, tylko dla widoków – z Mtatsmindy jest fantastyczny widok na miasto i okolice. I nawet nie widać, jaka brudna jest Kura…

Widok z góry Mtatsminda na miasto
Widok z góry Mtatsminda na miasto
Mtatsminda Park
Mtatsminda Park

Zobacz galerię zdjęć z Tbilisi

Na wieczór został spacer po Alei Rustawelego i kawa z ciastkiem w jednej z wielu knajpek na rozgrzewkę. Potem – zakupy, bo śniadanie jakieś trzeba będzie zjeść. Kabanosy i coś do nich. Jeśli chodzi o pieczywo, było kiepsko. Wydawałoby się, że kraj, który potrawami mącznymi stoi, będzie miał opanowane pieczenie chleba do perfekcji, tymczasem to, co można było kupić w ramach pieczywa… wyglądało na martwe od zeszłego wtorku :(

Powrót do domu nie był taki prosty. Najpierw okazało się, że nasza brama jest zamknięta. Na szczęście wystarczyło włożyć rękę między kraty i przekręcić kluczyk od środka. Całej operacji przyglądało się czterech panów, siedzących przy stoliku w głębi podwórka. Grzecznie kiwnęliśmy im głowami i powiedzieliśmy:
– Dobry wieczór!
– …wiecier! – doleciało, znaczy, zaaprobowali nas, przynajmniej na jakiś czas ;)

A potem – pakowanie, bo rano jedziemy dalej. Kierunek – Stepancminda, Kazbek!

Czytaj dalej, część 2 – Stepancminda

2 Komentarze

  1. A hoy!
    Wybieramy się w maju do Gruzji. Już teraz planuję co, gdzie i kiedy. Wasze relacje w tym względzie bezcenne.
    Auto z kierowcą to dobry pomysł, ale adres e-mail do joanny niepewny, bo nie odpowiedziała na pierwszy anons.
    Myślimy troszkę rowerami też pojeździć, ale coś takiego jak wypożyczalnie rowerów to w Gruzji chyba nie funkcjonuje.
    Dzięki za relację. Postudiuję i na pewno z nich skorzystamy.
    Wandrus z Żor.

    • Hej! Bardzo nam miło :) Gdybyśmy jechali teraz, zrezygnowalibyśmy z Batumi na rzecz spędzenia więcej czasu w Mestii i Ushguli. Wypożyczalni rowerów nigdzie nie widzieliśmy, co nie znaczy, że ich nie ma. Jednak kraj nie będzie dla rowerzystów łatwy, trzeba pamiętać, że przepisy ruchu drogowego są tam… umowne :) Odezwij się na [email protected], postaramy się pomóc z kierowcą :) Pozdrawiamy serdecznie i życzymy udanej wyprawy! p&W

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Nasza Gruzja