Mccheta, Gori, Uplisciche, Chiatura, Kutaisi
Walery, nasz kierowca, odebrał nas sprzed domu Mai, zawrócił, ruszył w stronę Tbilisi i cierpliwie odpowiadał na pytania: a dlaczego tu są takie tunele? A co robią te ciężarówki? A czemu jeździcie autami z kierownicą po drugiej stronie? Znacznie więcej czasu poświęcał na rozmowy telefoniczne w różnych językach (te prowadzone po polsku to pewnie z żoną). Bo Walery mówi po polsku całkiem nieźle :)
Pierwszym przystankiem była Mccheta, dawna stolica Gruzji. Najpierw nabyliśmy świeżo wyciśnięty sok z granatu i pomarańczy (10 GEL) – absolutnie przepyszny! Potem powędrowaliśmy obejrzeć katedrę Sweti Cchoweli. Obecny budynek katedry powstał w XI wieku i naprawdę robi wrażenie. Można go zwiedzić z przewodnikiem, których mrowie kręci się przy wejściu na teren przykościelny. My ograniczyliśmy się do obejrzenia wszystkiego samodzielnie. Potem zwiedziliśmy kibelek na parkingu (łapy kolejowe i wyjątkowo czysto i nieśmierdząco! 30 tetri) i wróciliśmy do samochodu. Pogoda była jak drut, niebieskie niebo, gorące słońce, pięknie!
Następnym przystankiem było Gori, miasto rodzinne Stalina i Walerego. Walery zostawił nas w knajpce naprzeciwko muzeum Stalina i pojechał załatwiać swoje sprawy, my zjedliśmy obiad: zupa z chinkali, szaszłyk z kurczaka, kebab, sałata :) Potem przespacerowaliśmy się dookoła muzeum Stalina, bez chęci oglądania go od wewnątrz. Za budynkiem jest spory ogród, a w nim – przynajmniej jeden pomnik wodza. Stalin wiecznie żywy, dla Gruzinów nadal bohater narodowy (chociaż już ograniczają się do publicznego wielbienia tylko jego zdolności przywódczych).
Niedaleko Gori leży Uplisciche, skalne miasto. Walery zawiózł nas tam przez tłumy krów, psów, wiosek, ludzi i wszystkiego. Kazał nam oglądać film historyczny, który natychmiast zignorowaliśmy i polecieliśmy oglądać skały (3 GEL). Natychmiast trafiliśmy na jakąś wycieczkę, którą ominęliśmy, ale wycieczka nas dogoniła, bo jesteśmy jakąś geriatrią, więc siły nas opuściły przy pierwszej podgórce, a podgórek tam była cała masa. W tym kraju jest wszędzie pod górkę, gdzie się człowiek nie obejrzy, tam jest pod górkę!… Na górze, w tych wszystkich skałkach, były różne dziury i izby. Zastanawialiśmy się, gdzie oni – ci prehistoryczni ludzie, którzy tu mieszkali – spali, gdzie trzymali figurki, gdzie kapcie, a gdzie wino. Niektóre dziury w skale miały określone przeznaczenie: a to katedra, a to teatrum, a to sala tronowa czy piwniczka. Do wody mieli daleko w dół (rzeka tam płynie), więc pewnie zamiast pić wodę, pili wino i ciągle chodzili pijani, bo kto by tak latał w tę i z powrotem góra – dół…
Do Chiatury było z powrotem przez Gori, Walery przewiózł nas więc przez swój dom i przedstawił żonie, z którą wcześniej ustalałam całą tę wycieczkę. Do Chiatury dojechaliśmy tuż przed zmrokiem. Chiatura to miasto przemysłowe, wydobywa się tu rudę manganu, a do atrakcji należy komunikacja miejska, którą stanowią kolejki linowe, albowiem Chiatura to wąwóz i strome zbocza. Kolejki linowe zarządzane przez kopalnię są bezpłatne, z czego natychmiast skorzystaliśmy i przejechaliśmy się, chłonąc widoki: zardzewiałe wagoniki z drzwiczkami zamykanymi na haczyk, zamiast dawno wypadniętych okien – porysowane pleksi lub kawał blachy (ważne, że do środka się woda nie leje ;p) i wszystko na słowo honoru. Ale działa!…;p Wilczy przeżywał drugą młodość, był zachwycony i obawiam się, że będziemy musieli tam pojechać kiedyś na cały dzień, bo normalnie z trudem go odciągnęłam od tych wszystkich kolorowo-pordzewiałych wagoników. Walery musiał się zatrzymywać przy każdej kolejce, która była na naszej trasie… Okazało się przy tym, że Chiatura jest całkiem ładnym miasteczkiem, jakieś skwerki, kwiatki i architektura niczego sobie. Tymczasem słońce już niemal zaszło…
Walery ruszył w kierunku Kutaisi, pytając, czy mamy jakiś nocleg. No nie bardzo mieliśmy, więc zaproponował nam znany sobie guest house, z czego bardzo się ucieszyliśmy i odmówiliśmy kolacji sądząc, że pójdziemy w miasto. Po czym okazało się, że Walery zawiózł nas na wzgórze, z którego wszędzie jest daleko, a do miasta właściwego to w ogóle bardzo daleko i bardzo w dół, więc na pewno nie będzie chciało nam się wracać pod górkę na własnych nogach. Walery obdarował nas własnej roboty winem i porzucił w objęciach Nony, która ucieszyła się z naszej wizyty co najmniej tak, jakbyśmy byli jej ukochaną, dawno nie widzianą rodziną. Zapytaliśmy nieśmiało o kolację, nastawieni na to, że głodujemy do śniadania, a tymczasem okazało się, że pani Nona uśmiechnęła się jeszcze szerzej i kazała przyjść zaraz do jadalni. Zainstalowaliśmy się więc w ogromnym pokoju, porzuciliśmy bagaże i zeszliśmy piętro niżej, a tam już zaczęły się pojawiać smakołyki na stole. Im dłużej tam siedzieliśmy, tym więcej talerzyków przychodziło, a na każdym co innego i aż było mi smutno, że nie dam rady wszystkiego spróbować!… A potem padło pytanie, co jeszcze chcielibyśmy zjeść!… Spróbuj przekonać babcię, że nie jesteś głodny, ha, ha, ha!
– Jak smakuje ten ser? – zapytał mnie w pewnym momencie Wilczy.
– Nie mam pojęcia, to było siedem smaków temu… – odpowiedziałam :)
Jakieś 40 lat później wstaliśmy od stołu pełni i okrągli, cierpiąc z przejedzenia i ze łzami w oczach, że zostawiamy jeszcze tyle jedzenia!… Wtoczyliśmy się po schodach na pięterko, gdzie mieliśmy pokój, który już się ładnie nagrzał klimatyzacją i mogliśmy wreszcie się porządnie umyć ;) Ciepła woda i normalna temperatura w pokoju, ufff… No i wino na popchnięcie kolacji, rzecz jasna :) Poszliśmy spać z wizją śniadania o 8 i marszrutki do Mestii o 9.00. Ostatnią moją myślą było to, że jeśli to śniadanie będzie wyglądało tak, jak ta kolacja, to spóźnimy się na kolejnych pięć marszrutek, bo będziemy jedli to śniadanie do wieczora…
Śniadanie rzeczywiście było obfite, aczkolwiek tym razem zamiast ogromnej ilości mięcha była dodana ogromna ilość jaj sadzonych. I mnóstwo buł wypełnionych jakimiś farszami. Co daliśmy radę, to wepchnęliśmy w siebie, a buły zapakowaliśmy na wynos, słusznie sądząc, że nie wiadomo, kiedy będzie następny posiłek. Następnie zostaliśmy czule pożegnani przez panią Nonę, zapakowani do samochodu i zawiezieni przez kantor na dworzec marszrutek. Tam nasz kierowca przekazał nas kierowcy marszrutki z napisem “Mestia”, a on wskazał nam ścianę z wielkimi, świecącymi się napisami “Las Vegas” i “Casino”. I wcale nie chodziło o to, żebyśmy sobie wygrali przejazd marszrutką w kasynie, nie. Po prostu w tej samej ścianie, w kąciku, z boczku, było malutkie okienko – kasa – tam należało kupić bilet za przejazd. Tutaj była cywilizacja! W końcu obok stoi jedyny McDonald’s w mieście, to zobowiązuje!
Oczekując na odjazd marszrutki (okazało się, że odjeżdża o 10.00), poszłam na poszukiwanie toalety. Dworzec składał się z tej jednej malutkiej kasy, sporej wiaty i ogromnego bałaganu architektoniczno-błotno-samochodowego. Okazało się, że toaleta jest ukryta w kompleksie budyneczków, należało wejść na coś w rodzaju podwórka i od tyłu budynku z kasą. Można było poczuć już z daleka, że to tu. Weszłam nieco zdezorientowana. W środku – pusto. W prawo zamknięte drzwi, w lewo – otwarte, zajrzałam. Trzy zestawy śmierdzących łap kolejowych obok siebie, przedzielonych ścianką, bez drzwi, w zasadzie bez światła, za to z powietrzem, które można kroić nożem. Naprzeciwko – umywalki, które mydła nie widziały w swoim życiu chyba nigdy. Opanowując mdłości wyszłam, w drzwiach minęłam się z jakąś starowinką, która zaświergotała do mnie po gruzińsku. Na moje tłumaczenie, że nie rozumiem, machnęła ręką. Wyglądała, jakby pobierała opłaty…
Mniej więcej o 10.00 ruszyliśmy marszrutką do Mestii, leżącej w regionie Swanetia. Znowu na Kaukaz! :)