Kazbegi / Stepancminda
O poranku bez żalu rozstaliśmy się z naszym wygodnym, acz trochę zapuszczonym apartamentem (resztki jakiegoś sklejonego jedzenia w lodówce?…) i pełni nadziei ruszyliśmy metrem w kierunku dworca Didube, skąd odjeżdżają marszrutki w różne zakątki kraju. Do metra trzeba było zjechać jakieś kilometry pod ziemię, długo, daleko i nudno już się zrobiło, ale na peron trafiliśmy. Po czym w połowie drogi metro spod tej ziemi wyjechało na powierzchnię i dalej jechało jako pociąg ;p Na Didube wysiedliśmy i zamiast iść za ludźmi, przebiliśmy się do służb (nie wiem, jakich, dwie panie w mundury ubrane) i zapytaliśmy, skąd te marszrutki odchodzą. Panie machnęły rękami, żebyśmy jednak szli za ludźmi, to poszliśmy i wylądowaliśmy na Stadionie Dziesięciolecia, tylko mniej straganów, a więcej samochodów…;) Od razu pojawili się naganiacze, którzy nie dali nam się w ogóle rozejrzeć po okolicy, tylko rzucali w nas nazwami miejscowości. W końcu przyznaliśmy jednemu, że tak, Kazbegi, więc on nas zaprowadził do innego gościa, który najpierw wyjaśnił, że on jest z Kazbegi, a potem zażądał 20 GEL, na co odwróciliśmy się na pięcie i poszliśmy dalej. No ale i tak daleko nie zaszliśmy, bo przykleił się do nas następny i zaczął nam obiecywać gruszki na wierzbie. Szedł za nami taki kawał, że w końcu zapytałam go, za ile do tego Kazbegi nas zawiezie. Przyznał, że za 15 GEL. Na naszą uwagę, że marszrutka kosztuje 10 GEL stwierdził, że on robi fotostopy. Jakby kwestia przystanku po drodze podrażała przejazd… Ma wszakże przerwę na papierosa! No dobra, o poranku byliśmy mało czynni, zgodziliśmy się na te 15 GEL. Jak doszliśmy do auta, to Wilczy pomyślał: “Przynajmniej kierowca wygląda normalnie”, bo na miejscu kierowcy siedział jakiś porządnie wyglądający gość. Potem okazało się, że auto miało kierownicę po złej stronie, a ten gość był pasażerem ;p
Podróżowaliśmy z Litwinami, z jednym to się nawet zaprzyjaźniliśmy i wymieniliśmy numerami telefonów, Albercik niejaki ;) Kasa została zebrana na stacji benzynowej, kierowca zatankował i pojechali. Pierwszy przystanek był przy twierdzy Ananuri. Bardzo piękne okoliczności przyrody, łącznie z osiołkiem na wzgórzu i stoiskiem z miodem. Nawet była jakaś toaleta podejrzanej konduity. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że gruzińskie toalety to temat na pracę doktorską…;)
Następny przystanek był przy pomniku przyjaźni gruzińsko-rosyjskiej. To punkt widokowy na wzgórzu, betonowa platforma z wysokim murem, pomalowanym w jakieś propagandowe treści, kolorowe ludziki i niezrozumiałe plamki. Ze wzgórza piękny widok na okolicę. Ewidentnie to już Kaukaz! Szkoda, że szczyty okolicznych gór kryły się w chmurach. A na parkingu znowu sprzedawali kaukaski miód. Z kaukaskich pszczół…;)
Dojechaliśmy do Stepancmindy, czyli Kazbegi. Kazbegi to stara nazwa miejscowości, nadal jednak używana. Na głównym placu – parking. Można, jak się okazało, umówić się z kierowcą, że wieczorem zabierze nas z powrotem do Tbilisi. My postanowiliśmy zostać i wrócić następnego dnia. Tymczasem należało sobie zorganizować nocleg. Powędrowaliśmy w stronę Domu Polskiego u Mai, bo jest słynny w polskim internecie. Szliśmy sobie pod górkę, szliśmy, krowa nie chciała nam ustąpić pierwszeństwa, dogonił nas Albercik, który miał nocleg już zaklepany gdzieś w bok. Uznaliśmy w końcu, że nie trafimy sami i słusznie – dom Mai nie ma żadnego szyldu :) Wilczy dzielnie zadzwonił z naszego nowego gruzińskiego numeru i usiłował się dogadać po rosyjsku, krzywiąc się niemiłosiernie. W końcu się rozłączył i powiedział do mnie z dziwną miną:
– Maja jest w Tbilisi. Powiedziała, że zadzwoni do sąsiadki i ta sąsiadka nas ogarnie. Mamy poczekać.
– Ciekawe, jak długo – wymamrotałam i zrobiłam zdjęcie okolicy. Staliśmy przy jakimś murku. Z góry schodzili różni ludzie, zjeżdżały samochody po wielce dziurawej drodze, w końcu pojawiła się kobieta, która zaczęła na nas machać. Ewidentnie sąsiadka! Pomaszerowaliśmy do góry. Okazało się, że byliśmy jakieś 100 metrów od domu, w którym chcieliśmy nocować :) Sąsiadka pokazała nam łazienkę, pokój, kuchnię i oznajmiła, że nie, drzwi się nie zamyka. A Maja będzie wieczorem. Do swidania.
Zainstalowaliśmy się w pokoju z piękną, rzeźbioną szafą, obojętnym okiem rzuciliśmy na pierdolniczek w kuchni (syn jadł śniadanie – wyjaśniła sąsiadka ;), ciepnęliśmy bagaże, przebraliśmy się i ruszyliśmy w góry. Znaczy, najpierw w dół. Do miasteczka. Tam zwiedziliśmy dwa czy trzy sklepiki, kupiliśmy czekoladę i napoje i poszliśmy pod Kazbek, mijając tłumy samochodów, których kierowcy bardzo chcieli nas tam na górę zawieźć. Twardzi byliśmy, nie skusiliśmy się, poszliśmy na piechotę. Płakałam potem przy każdym metrze pod górę, że się nie zdecydowaliśmy na podwózkę…
Do monastyru Cminda Sameba, który stoi sobie pod górą Kazbek i stanowi pierwszy przystanek dla chcących zdobyć górę, wiodą dwie drogi. Jedna – naokoło, łagodna – samochodowa, druga, bardziej stroma, to ścieżka pasterska, na którą się zdecydowaliśmy. Tamtędy właśnie pchały się ludziki, które najwyraźniej miały znacznie lepszą kondycję niż ja. Oraz miały dość przejeżdżania po palcach… Początki były łatwe, przejście przez wioskę, jakieś krowy, mnóstwo skałek, kamieni, trochę psów (niegroźnych) i grupki ludzi. Potem zrobiło się bardziej pod górkę. Skały coraz ładniejsze, warstwowe, no śliczne po prostu, widoki coraz piękniejsze, docieramy do starożytnej wieży, wiatr wieje tak, jakby chciał nam co najmniej coś urwać. Jest zimno, powietrze coraz chłodniejsze, poranne słońce gdzieś się chowa, szczyty gór przykrywają chmury. Idziemy dalej, ścieżka jest coraz bardziej stroma. Wlokę się po kawałeczku, pięć kroków, odpoczynek, jest mi gorąco w środku, Wilczy co jakiś czas bezczelnie mówi:
– Możemy zawrócić, wiesz? W każdej chwili możemy zejść!… – że to niby będzie moja decyzja, że nie weszliśmy na jakiś pagórek z kościółkiem!…
Wpadam na genialny pomysł sprawdzenia, na jakiej wysokości jesteśmy. Dzięki temu będzie wiadomo, ile jeszcze mamy do przejścia. Okazuje się, że jesteśmy w połowie drogi, no sorry, teraz zawrócić to już granda, pchamy się dalej!… Wszyscy nas wyprzedzali, no po prostu wszyscy! No, ale czemu się dziwić – w końcu jesteśmy starsi państwo ;) Wilczy wędrował z rozpiętym polarem w rozpiętej kurtce i bez szalika i potem oczywiście to odchorował. Ja miałam na sobie siedemnaście warstw, ale szalik też zdjęłam, bo już naprawdę zrobiło się za gorąco.
– O, kwiatki się sypią, zobacz! – powiedział w pewnym momencie, już niedaleko szczytu, Wilczy. Faktycznie, w powietrzu, niesione wiatrem, latały małe, białe cosie. Okazało się, że te kwiatki, to śnieg…
Wleźliśmy wreszcie na tę górę. Wreszcie!… Pełno tam samochodów, na które teraz już mogliśmy patrzeć z pogardą (upychając w mrokach niepamięci wszystkie chwile wahań po drodze do góry). Zajrzeliśmy do sklepiku, nabyliśmy za jakieś koszmarne pieniądze dwie świeczuszki i weszliśmy na teren monastyru, a potem do kościoła. W niedużym, pełnym ludzi kościele było bardzo ciemno. Mrok rozświetlały tylko świece. Znaleźliśmy jakiś święty portret, pod którym zapaliliśmy świeczki, ogrzaliśmy się przy jakiejś farelce i wyszliśmy na zewnątrz, gdzie szalała już śnieżyca. Góry zniknęły w chmurach. Pięciotysięcznika Kazbek w ogóle nie było widać. Opatuliliśmy się porządnie we wszystkie wzgardzone wcześniej szaliczki, skorzystaliśmy (my, psyche) z toalety publicznej (łapy kolejowe i lodowata woda z kranu), przyjrzeliśmy się innej ścieżce w dół, uznaliśmy, że się nie nadaje i poszliśmy znaną już ścieżką pasterską. W dół szło się znacznie przyjemniej, aczkolwiek bardziej niebezpiecznie, bo jednak stromo, a mokre kamulce bywały śliskie. Padać w końcu przestało, zrobiliśmy tysiąc zdjęć wszystkim górkom i skałkom wokół i dotarliśmy do miasteczka, gdzie natychmiast zadekowaliśmy się w knajpce. W knajpce było zimno, stały trzy stoliki, a za zasłonką była kuchnia i pomieszczenia mieszkalne właścicieli. Zarządziliśmy zupę kharcho, szaszłyka baraniego i sałatkę. Wszystko było z kolendrą. Do tego było wino własnej roboty, chleb, a na koniec zakąsiliśmy chinkali. Na nasze pytanie, czy szaszłyk to jest dla jednej osoby czy dla dwóch, pan powiedział, że dla jednego Gruzina :) Ale okazało się, że spokojnie wystarczył dla dwójki Polaków…;) Zostaliśmy też poczęstowani własnej roboty czaczą, a konwersacja w łamanym rosyjsko-polskim była gratis. Jedzenie było pyszne :) Ale toaleta była jak zwykle dramatyczna, brudne, śmierdzące i zardzewiałe łapy kolejowe.
Przez sklep z winem (najtańsze – 7 GEL) wróciliśmy do domu, gdzie już była Maja i dwie Polki oraz dramatyczne zimno. Maja włączyła ogrzewanie, ale grzało jakoś słabiuteńko, a nieszczelne okna wysyłały wszystko w kosmos, więc okupowaliśmy kuchnię i piliśmy herbatę za herbatą, rozmawiając z innymi, co widzieli, gdzie warto pojechać i co zjeść, czyli typowe rozmowy podróżnicze na antypodach. Wino nie chciało nas rozgrzać (powinniśmy zrobić grzane!), herbata też średnio dawała radę. Pojawiło się więcej Polaków, zrobił się już całkiem dom polski, tylko Maja mówiła po rosyjsku, ale słuchała po polsku ;) Po pożarciu kolacji złożonej z kilkunastu herbat i chleba luzem poszliśmy spać bez mycia, ubrani po czubki stóp, głów, w czapkach i niemal w rękawiczkach. Kołdra cienka nie była, ale średnio dawała radę, kaloryfery cały czas letnie, oknami pizgało, Wilczy przeziębił się do końca, a rano Maja zrobiła nam śniadanie. Fantastyczne, ciepłe i gigantyczne. Porzuciła talerzyki z żarciem, zebrała kasę za nocleg i poleciała do pracy, bo jest nauczycielką w miejscowej szkole. A my po śniadaniu i wpisaniu się do księgi gości (wszystko po polsku! No, prawie wszystko ;) ) poczekaliśmy na samochód z kierowcą, bo dziś w planach mieliśmy przejazd przez całą Gruzję…
Czytaj dalej, część 3 – Mccheta, Gori, Uplisciche, Chiatura, Kutaisi