Batumi
Po drodze z Mestii do Batumi nie było różowo. Kierowca palił, więc otwierał okno i powolutku w środku zamarzaliśmy. Do tego puszczał głośno muzykę, a głośnik był akurat nad moją głową… Poza tym przez to, że busik był już praktycznie pełny, nie mogliśmy usiąść obok siebie i nie mogłam Wilczemu narzekać ;p Droga była bardzo malownicza ze względu na chmury, które były w dolinach poniżej szosy. Widoczność, obejmująca kawałek skały z jednej strony i mleko z drugiej przy jednoczesnych serpentynach, podnosiła ciśnienie…;) Dodatkową atrakcją były świeżutkie osuwiska, których dwa dni temu nie było. Busik zazwyczaj je objeżdżał niewłaściwą stroną drogi, ale bywało różnie…
W końcu udało się dotrzeć do Batumi. Wysiedliśmy tuż przy… dolnej stacji kolejki linowej ;) Te kolejki naprawdę same się nam pchały pod nogi, naprawdę!… A poza tym – dla odmiany – padało. Na szczęście przestało na chwilę, co nam pozwoliło dojść do zarezerwowanego po drodze noclegu, notabene czteroosobowego apartamentu w centrum, niedaleko promenady nadmorskiej. Jak już odgoniliśmy się od wszystkich taksówkarzy i innych dziwnych ludzi, którzy koniecznie chcieli z nas zedrzeć kasę i dotarliśmy do apartamentu, to nawet okazało się, że nie jest to bardzo daleko i spokojnie ogarniemy Batumi na piechotę. W ramach powitania hotel poczęstował nas winem i czaczą, o pilota do klimatyzacji musieliśmy poprosić osobno; mieliśmy ogromną łazienkę z wielką wanną, balkon i szafę-giganta, do której Wilczy natychmiast wlazł i zaczął się wygłupiać. Miejsca aż nadto, jeszcze czterech takich Wilczych by tam wlazło. Ponieważ hotel jest umiejscowiony w podwórku dużych kamienic, było tam cicho i spokojnie.
Dowiedzieliśmy się, gdzie tu dobrze karmią i poszliśmy w miasto. Jak tylko wyszliśmy z bramy kamienicy, lunęło natychmiast, jakby czekało na nas. Stanęliśmy pod jakimś daszkiem, uparcie twierdząc, że przeczekamy. Moglibyśmy tak stać do wiosny…;p W końcu głód wziął górę i biegając od daszku do daszku dotarliśmy do tej polecanej knajpy, usiedliśmy przy stoliku i zamówiliśmy zupę. NAPRAWDĘ trzeba wcześniej się zorientować, co jest co… Na dworze mróz, pewnie z 8 stopni, leje, a my zamówiliśmy zupę okroszkę na rozgrzanie. Okazało się, że to jest… chłodnik!… Daliśmy radę go zjeść, aczkolwiek z rozgrzewaniem to to nie miało nic wspólnego. Na szczęście drugie danie było już ciepłe, a w międzyczasie deszcz nieco zelżał (ale nie, żeby całkiem przestał padać ;p). A w knajpie nie było Wi-Fi i to było zdziwko miesiąca, bo przecież Gruzini internet mają WSZĘDZIE. Sprzątnęli nam też talerze od razu, tak po europejsku, bo zazwyczaj wszystkie talerze stoją na stole do momentu poproszenia o rachunek… A mówili napotkani Polacy: “Nie jedźcie do Batumi, nie jedźcie, to europejski kurort jest!”…
Tymczasem z knajpy poszliśmy sobie na wschód (tam musi być jakaś cywilizacja) i trafiliśmy na… slumsy. Więc to zderzenie europejskiego kurortu z deszczową ulicą z hałdami żwiru; straganami z warzywami i chińszczyzną ze skrzynek i tektury oraz podartej, mokrej folii; na wpół zrujnowanych (niewykończonych nawet) budynków, zamieszkałych przez ludzi i bocznicy kolejowej… to zderzenie było mocne. To gdzie ten kurort?…;) I tak trafiliśmy na całkiem spory bazar, zajmujący duży budynek i plac przed nim, tuż przy torach kolejowych. Tym razem były to same artykuły spożywcze, ale nie dało rady im się przyjrzeć na spokojnie, bo turystami śmierdzieliśmy z daleka, więc zaczęło się nawoływanie i ściganie, na tyle agresywne, że ciężko było się przy czymkolwiek zatrzymać na dłużej. Zaintrygowały mnie słoiki i butelki pełne czegoś mocno niezidentyfikowanego, a to zielona maź, a to czerwona maź; zdecydowanie jakieś przetwory, ale z czego?… Czułam się tam jednak jak chodzący bankomat dla sprzedawców, więc w końcu chyłkiem kupiliśmy jakiś słoiczek miodu i czosnek dla zdrowotności (wędrówki kaukaskie bez szalika się zemściły) i przez kładkę nad torami powędrowaliśmy w stronę morza. Wracając do hotelu kupiliśmy u pana na ulicy kaki – całe 3 sztuki za 1 GEL – naprawdę te owoce na ulicy mają tanie :)
Zasypialiśmy przy kojącym szumie deszczu w wilgotnym powietrzu, bo klima nie dawała rady…
Rano poszłam do kuchni (jest jedna dla wszystkich, na parterze, koło recepcji) zrobić herbatę i wyszłam na zewnątrz sprawdzić, czy bardzo pada. Wtedy objawił się kot. Kot na mój widok wskoczył na ławkę, a zaraz potem wskoczył na mnie i zaaklimatyzował się na moim ramieniu, podtykając mi pod nos swój zad, a ogonem majtając mi po twarzy…;)
Spacyfikowałam kota, zjedliśmy śniadanie z czosnkiem i poszliśmy w miasto. W kurort! Promenadą nadmorską, mokrą, obok wesoło w deszczu tańczącej… fontanny, przez puste knajpki na żwirową plażę, podziwiając mokre letnie atrakcje. Na przykład wesołe miasteczko, teraz będące bardzo smutnym miasteczkiem. Przeszliśmy się wzdłuż wybrzeża, robiąc deszczowe zdjęcia, obok pomnika alfabetu gruzińskiego, obok diabelskiego młyna, do dolnej stacji kolejki. No i po prostu musieliśmy do niej wsiąść (założyliśmy, że w wagoniku nie pada ;). Bilet na kolejkę (10 GEL) jest ważny tam i z powrotem, przy czym powrót musi nastąpić w ciągu godziny. Może gdyby nie padało, pokusilibyśmy się o zejście pieszo ze wzgórza. Tymczasem przejechaliśmy się nad miastem, oglądając niedokończone, na w pół zamieszkałe budynki, straszące szkieletory, trochę zieleni i szarą taflę morza. Na górze wyszliśmy na taras widokowy i obejrzeliśmy zachmurzone widoki. Przewiało nas konkretnie. Wiatr i deszcz wygonił nas z tarasu. Obok była knajpka, więc czym prędzej weszliśmy do środka z nadzieją na gorącą zupę. Zaczęliśmy od herbaty, okazało się, że nie ma. To znaczy jest, ale miętowa… Zdecydowaliśmy się na kawę, pikantną zupę z wołowiny oraz uchę – zupę rybną. Czekaliśmy na to trzy wieki i prawie nam się skończyła ważność biletu na powrót, bo tyle to trwało. Z zemsty zabraliśmy cały otrzymany chleb (dobry był, znacznie lepszy, niż kupowaliśmy w sklepach). A przy kolejce okazało się, że i tak nikt nie sprawdzał biletów…
Jak zjechaliśmy na dół, to już przestało padać. Jedynie coś mżyło czasami, ale nie nachalnie. Postanowiliśmy znaleźć targ rybny, który jest w kompletnie nieturystycznej dzielnicy, w okolicach portowych, przemysłowych i w ogóle w miejscu Nigdzie. Strasznie tam było daleko i rozsądnie byłoby podjechać autobusem, ale ostatecznie poszliśmy na nogach. Uskakując przed samochodami wjeżdżającymi w kałuże. A że ulica dziurawa jak nieszczęście, to kałuże co i rusz… Ostatecznie dotarliśmy do Fish Marketu już zmęczeni. Market działa w ten sposób, że wybierasz sobie świeżą rybkę (teoretycznie dziś złowiona), sprzedawca na miejscu ją sprawia i z taką tuszką idziesz do jednej z okolicznych knajpek. Tam ją przyprawiają i przyrządzają jak chcesz i kilka minut później możesz już delektować się pysznym obiadkiem. Niestety, tutaj też poczuliśmy się natychmiast jak bankomaty, nie było opcji przejścia przez targ, bo zaczepiali nas wszyscy. W końcu jak stanęliśmy przy jednym stanowisku, to ryby praktycznie zostały już zważone i zapakowane, chociaż nic nie zdążyliśmy jeszcze powiedzieć, a cena była z kosmosu kompletnie i zaprotestowałam głośno. Na mój protest pan wzruszył ramionami i nawet nie starał się targować, po prostu wyrzucił ryby z siatki i stracił nagle nami zainteresowanie. I tak to nie zjedliśmy rybki w Batumi…:)
Strasznym chodnikiem, nadal uciekając przed samochodami, wróciliśmy do miasta. Obejrzeliśmy sobie Piazza, czyli zakątek, w którym wieczorami dużo się podobno dzieje, ale tego nie sprawdziliśmy, bo wieczory spędzaliśmy w łóżku, kichając nawzajem na siebie i żrąc czosnek :) Potem weszliśmy do jednej z knajpek w centrum i tam zjedliśmy najgorszego pstrąga ever, chociaż było przynajmniej dużo frytek, które w karcie dań zostały określone jako “free”. Za darmo zdecydowanie nie były, a pani kelnerka nie znała żadnego innego międzynarodowego określenia frytek, w końcu posłużyliśmy się skojarzeniem z McDonaldem. Pomogło. W ciemno woleliśmy nie zamawiać, pamiętając akcję z okroszką…:)
Następną atrakcją okazało się kupowanie biletu na pociąg na dzień następny. Wszak musimy wrócić do Tbilisi. Bilet na pociąg można kupić z pewnością w kasie dworcowej, ale nie wiedzieć czemu, rozpowszechnione jest kupowanie w agencjach rozsianych po mieście. Jedna z nich była blisko naszego hotelu, więc powędrowaliśmy tam pełni dobrych chęci. Dobrymi chęciami piekło wybrukowano. W naszej agencji kupowanie biletów na pociąg nie działało, bo nie działało i już. Coś nie halo z komputerem albo może połączeniem internetowym, ewentualnie z systemem rezerwacji biletów, w każdym razie nie działa. Zostaliśmy wysłani do innej agencji, kilka ulic dalej. Ja, zbyt mało nafaszerowana czosnkiem, właśnie zaczęłam schodzić z tego świata, więc Wilczy odstawił mnie do hotelu, zapakował do łóżka i poszedł sam. I kupił te bilety, ale cudem. Po pierwsze: zdążył przed zamknięciem agencji, ale ledwo, po drugie: do kupna biletów na pociąg w Gruzji jest potrzebny dokument. Paszporty zostały ze mną w hotelu, Wilczy dostał bilety na prawo jazdy…;) Dobrze, że dostał, wszak mogli mu odmówić! Ustalił z obsługą hotelu, że rano zamówią dla nas taksówkę, ustalił cenę za przejazd, spakował nas i poszliśmy spać we wszechobecnej wilgoci. Klima na full, ale chyba popsuta, bo nic nie schło.
***
Rano okazało się, że zamówiona taksówka jest prywatnym samochodem pana z recepcji, a ustalona wczoraj cena zdążyła wzrosnąć o 50%, o czym się przekonaliśmy przed dworcem, do którego faktycznie nie było wcale daleko. Jednak Batumi ssie. Dworzec kolejowy jest sterylny, żadnych sklepików poza jednym barem; nawet nie wiem, gdzie są kasy, bo też ich nie znalazłam na trasie ulica – perony. Nabywszy zatem herbatę w dworcowym barze, przewędrowaliśmy na właściwy peron. Przed wejściem do pociągu stały ze 3 osoby obsługi i sprawdzały bilety wraz z dokumentami. Nie ma bata, nie prześlizgniesz się ;p Pani po sprawdzeniu biletów od razu kierowała we właściwe miejsce w pociągu. Pociąg nowoczesny, szał ciał i uprzęży, dwupoziomowy, przestronny, pełen elektroniki (która się psuła ;p). Monitorek, który pokazuje, gdzie jesteśmy i z jaką prędkością jedziemy. Toaleta naszpikowana elektroniką, ogromna, wszystko na przyciski i fotokomórki. No to jedziemy, starając się trochę przespać – z powrotem do Tbilisi.
Tbilisi
Pociąg się spóźnił, bo jechał straszliwie powoli. Przesiedliśmy się w metro, potem w autobus i dojechaliśmy do naszego hotelu na końcu świata, na drodze na lotnisko. Osiedle bunkrów mieszkalnych… Dostaliśmy inny pokój, niż zamawialiśmy, ale za to ciut tańszy. Oboje byliśmy przekonani, że jak się zamknie okno, to będzie cieplej i ciszej, ale okazało się, że okno już jest zamknięte… Nie zamówiliśmy kolacji i potem żałowaliśmy, bo na tym wygwizdowiu to jak na pustyni, musieliśmy raczyć się swoimi zapasami i czosnkiem :) A póki co wróciliśmy do miasta. Zrobiła się piękna pogoda, nic nie padało, słoneczko świeciło, w sam raz na spacery, więc pospacerowaliśmy starym miastem i w końcu usiedliśmy w knajpie i czekaliśmy na zupę, nie będąc pewnymi, czy tę zupę zamówiliśmy… Bo wiadomo, żarcie super, obsługa do bani – tak to jest w gruzińskich restauracjach. Obsiadły nas za to koty, bo siedzieliśmy na zewnątrz. Zupa jednak w końcu przyszła, jak zwykle najpierw jedna, potem druga, czyli zamówiliśmy :)
Ponieważ tego dnia Tbilisi odwiedzał papież, to było pełno policji na ulicach. Możliwe, że było dzięki temu bezpieczniej, chociaż panowie policjanci ziewali straszliwie i trochę mi ich było nawet żal. W każdym razie papieża nie spotkaliśmy, za to znaleźliśmy knajpkę z niezłym winem. Tutaj już nalali tylko na dno wielkiego kieliszka… Ale do tego dostaliśmy demo jakiegoś ciasta, bo knajpka miała własną piekarnię :)
Niestety, czas wracać do domu. Zamówiliśmy taksówkę na 3:45 i o dziwo tym razem nie było żadnego pana, który chciałby na nas zarobić, a cena taksówki na lotnisko zgadzała się z tym, co powiedziała nam pani w recepcji. I znowu się nie wyspaliśmy…:)