Festiwal Dobrego Smaku to impreza, na której nas – pierwszych żarłoków Rzeczypospolitej – nie mogło zabraknąć. Impreza jest cykliczna, po poprzednich edycjach nie mogliśmy się doczekać tegorocznej. Być może czekaliśmy za bardzo, bo spotkało nas pewne rozczarowanie. Ale o tym później.
W festiwalu brało udział 25 restauracji (danie: 13 zł) i 11 kawiarni (danie: 9 zł). Udało nam się odwiedzić 17 restauracji (co nie znaczy, że w każdej udało się zjeść) i 5 kawiarni. Hasło przewodnie to smaki dzieciństwa.
Gdzie byliśmy?
Restauracja Polska – Wątróbka w Wiśniowym Sadzie, czyli wymoczona w mleku smażona wątróbka drobiowa z cebulą i wiśniami, podana z puree ziemniaczanym
Na pierwszy rzut poszła Restauracja Polska z wątróbką. To było bardzo przyzwoite, acz nieco zaskakujące danie: wątróbka kojarzy się bardziej z jabłkami niż z wiśniami. Niemniej jednak smakowało wybornie i tylko ja bym dołożyła tam jeszcze ze 2-3 wisienki (jedną miałam z pestką!). Puree ziemniaczane pyszne. W sumie ja się już najadłam…;)
Dolce salato – Uczta Posejdona, czyli “Sardine in saor” i kalmary smażone. Kompozycja wykonana według starej weneckiej receptury.
Niestety, nie było nam dane spróbować, chociaż mieliśmy nadzieję na coś niebanalnego. Pierwszego dnia festiwalu po 18.00 dania już nie było. Skończyło się. Sądzę, że osoby zarządzające Dolce salato nie miały z poprzednimi edycjami festiwalu nic wspólnego…
Restauracja Lavash – Kufte Babci z Baraniny, czyli pulpeciki z baraniny z figą i orzechami w sosie z brzoskwini na ostro z fioletową bazylią, serwowane z puree z dyni i ziemniaków.
Restauracja Lavash to kuchnia ormiańska. Kelnerka o ciemnej karnacji była bardzo energiczna, wesoła i sympatyczna, bez zbędnego dystansu. Pulpety smaczne, szczególnie uzupełnione ostrym sosem :) Wilczemu dostał się fioletowy listek bazylii, mnie niestety nie, ale on i tak stanowił wyłącznie dekorację. Generalnie smacznie i miło :)
Jaffa – hummus & the other stories – Sezamie – Otwórz Się!, czyli pomarańczowy mus sezamowy z pismaniye i drażami z tapioki + kompot różano-rabarbarowy
Jaffa jest zapewne miejscem bardzo modnym, sądząc z wystroju. Stoły i siedziska (leżyska?) z płyt pilśniowych, gdzieniegdzie udekorowanych poduszkami, zmuszających do zajęcia półleżącej pozycji. Jadło się przy tym meganiewygodnie, piło też. Jednak chyba jesteśmy za starzy na modne lokale :) Sam deser natomiast był zaskakująco smaczny, chociaż może nie całkiem wygodnie wygrzebywało się go z małego słoiczka. Kompot natomiast, podany też niestandardowo, bo w butelce ze słomką, bardziej smakował Wilczemu niż mnie, dla mnie był za bardzo rozwodniony, ale być może w upalny dzień spełniłby swoją rolę – ugaszenia pragnienia. Raczej tam nie wrócimy, bo wolimy tradycyjne stoły i krzesła, szczególnie podczas konsumpcji.
Szwalnia smaków – słodka nić – Działkowy Rarytas Prosto z Ogródka, czyli mamine knedle z truskawką podane w duecie z młodą kapustką ze skwarkami
Wilczy się ogromnie ucieszył i stwierdził: “Pamiętam z dzieciństwa!” :) Dla mnie kompletne zaskoczenie i pomieszanie smaków. No bo knedle na słodko i kapusta?!?… Niemniej jednak okazało się, że to połączenie nawet do siebie pasuje i wcale nie jest takie złe. Wręcz przeciwnie: smaki się uzupełniały. Atrakcyjnie :) Niestety, nie mogliśmy się doczekać kogoś, kto chciałby przyjąć od nas zapłatę. Akurat do lokalu przyjechała telewizja i wszyscy byli tak zaaferowani kamerami, że zapomnieli o klientach…;p
Sendai Sushi – Powrót Do Dziecięcych Wspomnień, czyli sushi golden california z owocem mango, omletem, marchewką marynowaną, świeżym ogórkiem oraz kremowym serkiem philadelphia w środku, a na wierzchu z łososiem marynowanym w cytrusach z musem z pomarańczy
W Sendai Sushi musieliśmy się trochę naczekać na danie. Dzięki temu nawiązaliśmy uprzejmą znajomość z parą siedzącą przy połączonym z naszym stoliku. Oni też na festiwal…:) Co prawda nie spotkaliśmy się już nigdzie więcej, ale pozdrawiamy :) Natomiast jeśli chodzi o danie, było bardzo smaczne i generalnie w porządku. Mnie najbardziej smakował ów mus pomarańczowy, którego co prawda było niewiele, ale był bardzo wyrazisty. Smacznie i bardzo ładnie podane, a obsługa miła, chociaż lekko zakręcona.
La Vende Bistro – Wakacje Na Wsi, czyli udko z kurczaka / boczek / placki ziemniaczane / buraczki / sos mięsny
Kuchnia się chyba nie całkiem wyrabiała z zamówieniami, bo najpierw dostaliśmy jedno danie, na drugie musieliśmy nieco poczekać. Przyszło, kiedy ja już swoje kończyłam… ale pani kelnerka była bardzo zaaferowana festiwalem, przeprosiła za wszystko, do jednej wody przyniosła dwie szklanki i generalnie czuliśmy się zaopiekowani, więc wpadka kuchni nieco zbladła. Ileż to zależy od człowieka!… Samo danie było bardzo, bardzo smaczne, chociaż może mało odkrywcze, ale połączenie smaków idealne. A do tego to, co lubię, czyli placki ziemniaczane i buraczki :) Wilczemu bardzo smakował kurczak, który faktycznie był przygotowany rewelacyjnie i rozpływał się w ustach.
La Vende Bistro – Wehikuł Czasu, czyli szyszka – ryż preparowany / krówka + blok czekoladowy – mleko w proszku / kakao / herbatniki / bakalie / masło + niespodzianka! – niepowtarzalny smak PRL-u, czyli napój w foliowym woreczku.
Zaraz po zjedzeniu placków ziemniaczanych z kurczakiem odkryliśmy, że nie ruszając się z miejsca możemy zjeść także deser, bo restauracja startowała w obu konkursach. I to – moim zdaniem – z powodzeniem :) Na deser przygotowano lemoniadę w woreczku (faktycznie, pamiętamy taki wynalazek z dzieciństwa!), szyszkę (Wilczy się ucieszył, ja mniej), czyli ryż preparowany z masą krówkową oraz blok czekoladowy (tu z kolei ja się bardziej ucieszyłam). Okazało się, że trafiliśmy akurat na zmianę bloków czekoladowych i każde z nas dostało z innego “pieca”: jeden był zdecydowanie ciemniejszy. Podzieliliśmy się tak, żeby spróbować obu :) Ciemny był ciut słodszy. Lemoniada natomiast prawie nie była słodka, a mimo to smakowała wyśmienicie (i bardzo dobrze, w połączeniu z tymi słodkościami była idealna).
Bavaria czy Tyrol – Kukuryku Na Patyku, czyli marynowana w miodzie i sambalu polędwiczka kurczaka, przekładana smażoną mortadelą, podana z plackiem ziemniaczano-buraczanym, młodym szpinakiem i balsamicznym sosem rabarbarowo-truskawkowym.
To było dość ciekawe doświadczenie. Szaszłyk z polędwiczki drobiowej z mortadelą?… A jednak dało się zjeść :) Placek ziemniaczano-buraczany też miał interesujący smak. Natomiast najlepszy ze wszystkiego był sos rabarbarowo-truskawkowy, który był absolutnie przepyszny i żałowałam, że podano go tak niewiele :)
Restauracja Galicja – Prehipster Burgera, czyli mielony z wołowiny z dodatkiem kuminu podawany z kalafiorem z miętą oraz z glazurowanymi buraczkami.
Burger na ostro z kuminem bardzo smaczny, i chociaż poszliśmy tam niejako przy okazji, to wyszliśmy zadowoleni. Kalafior z miętą w postaci musu też niczego sobie, a buraczki to wiadomo – pyszne. Do dania festiwalowego można było napić się małego piwa z kija za złotówkę, z czego skwapliwie skorzystaliśmy :)
Browar Restauracja Bierhalle – Przysmak Niejadka, czyli soczyste pulpety cielęce z delikatnym sosem chrzanowym w towarzystwie puree i cukinii marynowanej.
Podano nam dwa pulpety: jasny, delikatny oraz ciemny, ostry, z chili. Puree ziemniaczane także występowało w postaci pulpeta. Sos chrzanowy, bardzo delikatny, kontrastował z ostrym sosem czerwonym. A marynowana cukinia, której były raptem dwa plasterki, była przepyszna. Jak zwykle bardziej nam smakowały dodatki niż danie główne :) Towarzystwo produkowanego na miejscu piwa jednakowoż złagodziło obyczaje i wyszliśmy w sumie całkiem zadowoleni, a na pewno najedzeni.
Awangarda – Powolna Pogoń Za Smakiem, czyli delikatne ruloniki z kakaowych naleśników i truskawkowego kremu z mascarpone, podane z lodami waniliowymi.
Porcja bardzo minimalistyczna, ciężko zauważyć, że coś się zjadło. Maleńkie fragmenty naleśników zwinięte w rulonik, w porcji “na raz”, nawet smaczne, ale bez szału. Do tego pół gałki lodów. I lemoniada w słoiku z rączką (tak po hipstersku ;) – wściekle kwaśna i lodowata (zęby trzaskały), zresztą słoiczek wypełniony lodem w kostkach. Nie było aż tak gorąco, żeby ten lód miał swoje uzasadnienie. Za kwaśno, za zimno i… za mało.
Lokal – Niedzielny Obiad U Babci Loni, czyli łódzka zalewajka / świeżonka z policzków wieprzowych / kiszka ziemniaczana / surówka z marchewki.
Wspólnymi siłami i domysłami doszliśmy do wniosku, że zalewajka to ten sos na dole talerza. Jeden z sosów, bo był jasny i ciemny :) W każdym razie sos był smaczny, mięsko było bardzo smaczne, surówka z marchewki całkiem OK, a kiszka ziemniaczana jak to kiszka. Generalnie dobrze i dużo. Do picia Lokal podaje defaultowo wodę z kranu za darmo, co akurat jest miłą odmianą od innych restauracji :)
Restauracja Spółdzielnia – Wakacje W Ozorkowie, czyli kornelka z siekanego ozora wołowego na puree ziemniaczano chrzanowym, kopytka buraczkowe, mus z młodej marchwi.
Każde danie festiwalowe było spektakularnie doprawiane przez szefa kuchni bezpośrednio po zajechaniu na stolik. Otóż szef kuchni biegał z takim wielkim korzeniem chrzanu i tarką i ścierał trochę chrzanowych wiórków na talerz. Zapewne miało to być dzięki temu bardziej aromatyczne, chociaż moim zdaniem korzeń był już wiekowy i aromatu wydawał z siebie niewiele :) Jednakowoż ozorek był przepyszny. Mięsko delikatne, rozpływające się w ustach, rewelacja. Marchewkowe wióry na wierzchu bardzo fajne, kopytka za to bez rewelacji (może poza kolorem, wszak były czerwone). Generalnie zestaw klasyczny, czyli trochę puree ziemniaczanego, buraczków, mięska i chrzanu, ale smacznie i ładnie podany.
Mebloteka YELLOW – Chodzi Lisek Koło Drogi, czyli wariacja na temat gołąbków z liści botwinki i mlecznej pianki w czekoladzie z puree z gruszki i rydza z gałką muszkatołową z łyżką sosu z poziomek marynowanych w miodzie z mlecza, a do tego kompot rabarbarowy z nutą jałowca i syropem z młodych pędów sosny.
Gołąbki z ptasiego mleczka – zabawny pomysł. Puree bardzo smaczne, sos z poziomek rewelacyjny i kompot pyszny (szkoda, że tak mało). Danie podane na patelniach :) Akurat stąd wyszliśmy całkiem zadowoleni i nawet ogromna kolejka do baru (zamówienia składa się przy barze) nas nie wystraszyła. Jedno ze smaczniejszych dań i lepszych pomysłów.
Zbożowa – Czarne Na Czerwonym Jedzie Po Zielonym, czyli wytrawne naleśniki z domowym twarożkiem i łososiem, podane z sosem truskawkowym oraz lodami z mizerii.
No i znowu nie mieliśmy okazji spróbować, bo okazało się, że restauracja Zbożowa o godzinie 20.00 w piątek i sobotę jest już zamykana, a w niedzielę jest całkiem nieczynna. I taki lokal bierze udział w festiwalu? Naprawdę? Zakładając, że ludzie przyjeżdżają do Łodzi specjalnie tylko na weekend, to mają mocno ograniczone szanse. Kolejny minus.
Otwarte Drzwi – In-Flam-Dyk, czyli indyk na flamie szpinakowym w asyście pomidorków koktajlowych.
Danie zapewne było nawet smaczne, ale niestety całość zepsuła zapominalska obsługa. Zamówiliśmy dwa dania i piwko. Piwko przyszło do nas od razu. 40 minut później nadal nie dostaliśmy natomiast jedzenia. Kiedy skinęłam na kelnerkę, ta uciekła do środka (siedzieliśmy w ogródku), i nagle – cudem najwyraźniej – nasze dania się odnalazły i przywędrowały w trybie ekspresowym. Ja rozumiem, że danie jest przygotowywane na bieżąco, ale obłożenia w restauracji nie było, a goście, którzy przyszli dużo później, niż my, otrzymywali swoje dania dosyć szybko. No i 40 minut to jednak mocna przesada. Zdecydowanie będziemy omijać.
Gejsza Sushi – Dzieci I Ryby… Głos Mają, czyli sushi z halibutem, mus marchewkowo-imbirowy i groszek. Wewnątrz rolki: kampio, osinko, ogórek, serek, na zewnątrz: opiekany halibut, sezam i kiełki groszku.
Bardzo smaczne danie, szczególnie mus marchewkowo-imbirowy :) W sumie, gdybyśmy zjedli po dwa takie dania, to bylibyśmy już najedzeni.
Restauracja Spektakl – Poranek Malucha, czyli serniczek z babcinego twarożku z roladką z kaszy jęczmiennej i aromatycznymi świeżymi truskawkami.
Twarożek był podany wyjątkowo, bo był na ciepło, lekko kwaśny, z dodatkami i całkiem smaczny. Na środku talerza leżało kilka plasterków truskawek i one ożywiały nieco całe danie. Natomiast roladki z kaszy jęczmiennej, nawet mimo otoczenia zielonego sosu, były mocno zaklejające i trochę bez smaku. Takie trochę nijakie to danie było. W dodatku roladek było zdecydowanie za dużo, zakleiły nas na amen. Przydałoby się coś więcej do przełamania kleju niż połówka truskawki w plasterkach…
Paleta Bieli – Paletowa Układanka, czyli polędwica wieprzowa z sous vide z kolendrą i pieprzem młotkowanym / kwadraciki z ziemniaków z sous vide z tymiankiem, solą morską i pieprzem młotkowanym / sos czekoladowy z miodem i kardamonem mielonym / jarmuż z soczewicą czerwoną.
Kolejne miejsce, w którym nie udało się zjeść. Faktem jest, że restauracja była oblegana i nie było miejsca, ale obsłudze najwyraźniej nie zależało na zrobieniu mimo to dobrego wrażenia na potencjalnych klientach. Zapytaliśmy, ile mniej więcej musielibyśmy poczekać na wolny stolik. Zazwyczaj kelnerzy wiedzą, co kto zamówił i orientują się, czy jakiś stolik może być niebawem wolny. Tymczasem kelnerka powiedziała, że ona nie wie, ile będziemy musieli czekać, ona nie wie, co ludzie pozamawiali i ona generalnie nie wie – i sobie poszła. Wygląda na to, że miejsce będziemy omijać szerokim łukiem.
Restauracja Bułgarska – Smokiniowa Raystopka, czyli ryż, figi, jogurt, jajka, puree ziemniaczane, mąka, dżodżen, sól, miód opcjonalnie polewa czekoladowa.
W Restauracji Bułgarskiej od czasu do czasu bywamy, bo jest smacznie i sympatycznie, a do tego mają obłędnie piękne kafelki na ścianach w toaletach :))) Tym razem też nie mogliśmy się oprzeć daniu opisanemu samymi składnikami. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, o co chodzi. Dostaliśmy dwie ciepłe kule, słodkie i bardzo smaczne. W dodatku na pięknie udekorowanym talerzu. Wyszliśmy zadowoleni jak zawsze.
Cafe Bar Poczekalnia – Sabat Ptysiowy, czyli ptyś w gniazdku truskawkowo-rabarbarowym z sokiem marchwiowo-jabłkowym.
Do Poczekalni wchodzi się nieco nietypowo: trzeba wejść najpierw w bramę, a potem na klatkę schodową i dalej jak do mieszkania. Miejsce jest dość przestronne, mają też miniogródek na podwórku kamienicy. Niestety, najlepszy z tego wszystkiego był świeżo wyciśnięty sok marchwiowo-jabłkowy, bardzo smaczny. Ptysie jak to ptysie, chyba wczorajsze, krem w nich trochę za ciężki, samych ptysiów za dużo, nie dałam rady zjeść wszystkiego.
Krótkie podsumowanie
Pierwszą porażką było chyba hasło przewodnie. Smaki dzieciństwa nie kojarzą się najlepiej tej części społeczeństwa, która dorastała w latach 80. Stan wojenny, puste półki i wyroby wszystko-podobne… te smaki były wówczas naprawdę dość ubogie. To nie jest coś, do czego się wraca. Niestety, część restauracji poszła właśnie tym tropem i podała na przykład… ciepłe lody. Nie chciałam tego jeść nawet dzieckiem będąc. Na szczęście nie każdy szef kuchni dorastał w tych samych czasach i w tym samym kraju :)
Kolejna porażka to mapka restauracji. Kompletnie nieczytelne numerki na kolorowych kółkach skutecznie zniechęcały do szukania następnego punktu wycieczki. Błagam, jeśli coś projektujecie, przynajmniej raz to potem wydrukujcie 1:1 i zróbcie test korytarzowy. Że o korekcie językowej nie wspomnę.
Następną kwestią są ceny. 13 zł za danie to jednak nieco za dużo (w zeszłym roku było 10 zł). Ja rozumiem konieczność podwyżki, ale chętnie zgodzę się na o połowę mniejsze danie za niższą cenę. Efekt będzie taki, że chętniej odwiedzę więcej restauracji. Teraz po 2-3 daniach i deserze nie miałam ochoty na dalsze jedzenie, szczególnie, że w tym roku królowały potrawy mączne, skutecznie zaklejające żołądek na dłuższy czas. Gdyby potrawy były tańsze, nie byłoby też takich obrazków: do restauracji wchodzi para i zamawia jedno danie festiwalowe, którym się dzieli… A widzieliśmy takich akcji mnóstwo, naprawdę. Całkiem możliwe, że w przyszłym roku do nich dołączymy, bo ile można zjeść. A portfele też mają swoją ograniczoną pojemność.
Odległości… fajnie, że festiwal się rozrasta, niemniej jednak nawet nie planowaliśmy specjalnych wycieczek do dalej położonych restauracji. Idealnie by było, gdyby wszystkie miejsca leżały w okolicach Piotrkowskiej, ale rozumiem, że nie to jest celem imprezy, więc tutaj tylko ze smutkiem pokiwałam głową.
Gorzej z dostępnością lokali. Restauracja nieczynna w niedzielę to kompletna porażka.
Rzecz jasna, są też jasne strony. Po pierwsze: jedzenie :) Trzeba przyznać, że szefowie kuchni się naprawdę starali i chociaż nie zawsze mieli dobry pomysł na smaki dzieciństwa, każde danie było pięknie podane, a jedzenie generalnie smaczne, chociaż czasem zaskakujące.
Po drugie: obsługa restauracji niemal zawsze nastawiona na gości festiwalowych. Nie zdarzało się, że czuliśmy się gorsi od zwykłych klientów (bo będzie niski rachunek), przeciwnie – byliśmy absolutnie mile widziani :)
Po tegorocznej edycji pozostały zatem wspomnienia, a my z pewnym dystansem oczekujemy edycji 2016. Mamy nadzieję, że festiwal znów stanie się naszą ulubioną imprezą miejską :)