Internet pełen jest artykułów o tym, jak to dziennikarki, blogerki czy celebryci próbują być zero waste czy less waste, jak to przez tydzień żyli bez plastiku i że to proste, zdrowe i w ogóle da się ogarnąć. Och, no naprawdę?
Urodziłam się bardzo dawno temu, bo jeszcze w PRL-u. Moja mama, moje babcie, ciotki, całe rodziny były bardziej zero waste niż dzisiejsze społeczeństwo, chociaż nikt wtedy o tym nie mówił i nikt nie starał się ograniczać śmieci. Nikt też nie miał wówczas świadomości, że niszczymy swoją planetę. Ale! – do sklepu chodziło się zawsze z własną torbą, kiełbasę – jeśli była! – owijało się w papier, jedzenia się nie marnowało. Dziś mamy znacznie większą świadomość na temat ekologii, ograniczania śmieci czy po prostu zdrowego trybu życia. A jednak nasz świat wygląda znacznie gorzej. Mam wrażenie, że dzisiejszy nacisk na zero waste jest w dużej mierze powrotem do mojego dzieciństwa. I do tej pory nie miałam świadomości, że takie podstawowe rzeczy trzeba ludziom tłumaczyć i podsuwać pod nos. I chociaż sama nie jestem święta, pewne rozwiązania są dla mnie oczywiste.
Byłam less waste zanim to się stało modne
Nie rozumiem podniecenia pomysłem chodzenia na zakupy z własną torbą, piciem wody z kranu czy mydłem w kostce. Przecież to nam towarzyszy od lat! Nie miałam pojęcia, że można odkryć istnienie pieluch wielorazowych czy sody i octu jako środka czyszczącego. Ale biorąc pod uwagę ostatnie doniesienia o tym, jak wyglądają oceany, o śmieciach na dnie Rowu Mariańskiego, o zwierzętach jedzących plastik, o skażeniu wody, gleby i powietrza… Skądś te śmieci się biorą! I z pewnością trochę się do tego dokładam, ale kiedy czytam o niebywałych odkryciach blogerek i dziennikarek, to szczerze mówiąc, szlag mnie trafia.
Odkąd pamiętam, chodzę na zakupy z własną torbą (w komunizmie toreb plastikowych nie było! I nie jest to pean na cześć komunizmu, którego serdecznie nienawidzę, tylko stwierdzenie faktu.). Warzywa kupowałam do tej pory luzem, od niedawna pakuję je do własnych siatkowych woreczków. Prawie nie kupuję wędliny, kasze i ryże wyłącznie w paczkach po 1 kg, nigdy w woreczkach po 100 gram (przecież potem jecie ten gotowany plastik!). Przed zakupami robię listę potrzebnych rzeczy (polecam aplikację Listonic albo zwykłą kartkę papieru), zakupy robię kilka razy w tygodniu na pobliskim bazarku i w osiedlowym sklepie, nie mam czasu ani ochoty jeździć do wielkich hipermarketów, w których jedzenie często jest nieświeże i kiepskiej jakości. Prawie nie wyrzucam żywności, bo kupuję tyle, ile potrzebuję, co jest jednoznaczne z niemal pustą lodówką – jest w niej to, co zjem, póki produktom nie zdąży skończyć się data przydatności do spożycia. Sama gotuję, więc nie korzystam w pracy z cateringu (znów eliminacja plastikowych opakowań). To prawda, zajmuje to czas, ale gotuję na 2-4 dni, a jak mam za dużo – to mrożę. Wiem, co jem. Wolę kupić mniej, ale dobrej jakości. Wodę piję z kranu, napojów gazowanych nie używam w ogóle, soki wyciskam sobie sama, chociaż wolę koktajle. Jeśli potrzebuję kawy w trasie, to biorę ją do własnego kubka.
Do rąk używam mydła w kostce (mnóstwo osób robi teraz własne, ekologiczne mydełka, są śliczne, pięknie pachną i są naturalne!). Grzeszę żelami pod prysznic, ale pewnie je niebawem wyeliminuję tak, jak wyeliminowałam szampony w płynie. Używam takich w kostce, są super, pienią się doskonale i najczęściej są zapakowane w papier. Mam wielorazową maszynkę do golenia na żyletki. Używam jednego kremu do ciała. Mam dwa kremy do twarzy (z lenistwa, jeden jest w łazience, drugi w sypialni i ten drugi jest w metalowym opakowaniu). Z pastą do zębów jest gorzej, bo używam specjalistycznej, niestety w plastiku. Mam jeden tusz do rzęs, dwie kredki i dwa cienie do oczu. Zazwyczaj biorę prysznic, chociaż ze dwa razy do roku zdarza mi się zalec w wannie z książką. Zakręcam wodę, myjąc zęby. Staram się oszczędzać wodę podczas zmywania (a Wilczy jest w tym perfekcjonistą). Pralkę włączam pełną.
Od prawie 30 lat nie mam telewizora, za to mam ścianę pełną książek. Używam żarówek energooszczędnych lub ledów. Mam niewiele sprzętów podłączonych na stałe do prądu: lodówka, radio, modem. Jeśli wyjeżdżam, wszystko poza lodówką wypinam z gniazdek. Nigdy nie zostawiam wpiętej w gniazdko ładowarki do czegokolwiek, jeśli nie jest używana. Poza drobnymi oszczędnościami eliminuję w ten sposób ryzyko pożaru (tak, tak, pożary bardzo często powstają na skutek spięcia w instalacji elektrycznej).
Staram się nie robić zakupów zdalnych. Po pierwsze przed kupnem produktu lubię go obejrzeć i sprawdzić, jaki jest naprawdę, po drugie jeśli mogę kupić coś w sklepie stacjonarnym – zmniejszam ślad węglowy. Do pracy jeżdżę komunikacją miejską. Zajmuje mi to codziennie 2 godziny, przeznaczam je na czytanie książek lub wiadomości. Nie kupuję niepotrzebnych rzeczy: ciągle mam puste miejsca w szafkach po remoncie kilka lat temu, a jedna znajoma skwitowała moją szafę: jak ty masz mało ubrań! Popsute rzeczy naprawiam, ubrania zszywam, nie zamieniam starych działających sprzętów na nowe. Eliminuję w ten sposób liczbę produkowanych śmieci.
Wygląda na to, że moje życie jest bardzo ubogie.
Zdaję sobie sprawę, że można być bardziej eko. Że jeszcze sporo mogę zmienić. Ale nie zdawałam sobie sprawy, że to, jak żyję na co dzień może być czymś wyjątkowym. Że można lansować taki tryb życia. Bo dla mnie to jest oczywiste i nie ma czym się chwalić.
Urodziłam się w PRL-u. Oszczędność mam we krwi, chociaż swego czasu też dałam się ponieść fali konsumpcjonizmu. Ale że za ilością nie poszła jakość, szybko mi przeszło. Nie chcę tonąć w plastikowym chłamie tylko dlatego, że jest on kolorowy. Ale nie jestem i nie będę ekoświrem. Częściowo dlatego, że nie wszystko jest możliwe (np. nie będę prać ubrań w orzechach, bo w nie wierzę w ich skuteczność). Uważam, że nasza przyszłość musi wiązać się z przetwarzaniem śmieci i wyeliminowaniem jednorazówek.
Moja świadomość ciągle rośnie. Będę zmieniała to, co mogę zmienić malutkimi kroczkami, żeby nie wyjść zbyt gwałtownie ze strefy komfortu. Będę zmieniała po jednej rzeczy naraz.
I gdyby tę jedną małą zmianę zrobiło 7,5 miliarda ludzi…