Strona głównaPodróżeWycieczka rowerowa na Podlasie

Wycieczka rowerowa na Podlasie

Zachciało mi się na rower. Atakowały te rowery z każdej strony, to i ciężko było unikać ;-p Akurat na forum zebrała się silna grupa mazowiecko-podlaska i umówili się na spotkanie w Skrzeszewie. Uparłam się, że dołączę na niedzielny przejazd (czyli w sobotę wieczorem ;), Yoshko specjalnie opracował trasę do 100 km, a ja sprawdziłam, czy nie zapomniałam, jak się jeździ rowerem…;)

IMG_9970
Żabokliki

 

W sobotę najpierw się wyspałam, bo chociaż podobno nie da się na zapas, to jednak brak snu cokolwiek przeszkadza w rzeczywistości. Potem poczyniłam ostatnie zakupy, zapakowałam sakwy i ruszyłam na dworzec. Z zakupem biletu nie było większych problemów, za to schody na peron usiłowały mnie pokonać. Chyba musiałam mieć głupią minę, bo przechodzący obok młody człowiek zatrzymał się i zapytał, czy pomóc. No ale jak to, ja sobie nie poradzę??? Ja?!?…
Poradziłam sobie, rzecz jasna…;)
Pociąg Kolei Mazowieckich do Siedlec najpierw się spóźnił, potem szczelnie wypełnił ludźmi i tylko przypadkiem znalazłam wagon teoretycznie rowerowy (ale przewóz roweru jest za darmo przez całe lato! ;). Rowerowość wagonu polegała na umieszczeniu na ściance od WC (prostopadłej do ściany wagonu) trzech wieszaczków na obręcz koła, przy czym przy ścianie wagonu zamontowano trzy krzesełka. Gdyby każdy wieszaczek był zajęty rowerem, to ten najbliżej ściany wagonu siedzące osoby musiałyby trzymać na kolanach… Projektant wykorzystał zatem miejsce na maksa ;)
Rower wepchnęłam obok dwóch innych, ustawiłam na środku pomiędzy ludźmi (do wieszaczków dopchać się nie szło), usiłowałam go trzymać jedną ręką, a drugą złapałam się czegokolwiek. Okazało się, że to była rurka za plecami jakiegoś jegomościa. Odsunął się uprzejmie i przestał się opierać o rurkę…


Nie było tak źle, gdzieś za Mińskiem Mazowieckim mogłam już dotrzeć do wieszaczków na ścianie i unieruchomić rower, dzięki czemu ostatnie 20 minut podróży to nawet przesiedziałam :) Po czym wyniosłam się z pociągu w Siedlcach i usiłowałam odnaleźć się na mapie.
Udało się po jakichś dwóch ulicach, obrałam kierunek i ruszyłam przed siebie. Pogoda była urocza, temperatura odpowiednia, słońce nie szalało, deszcz nie padał, nic, tylko jechać. I tak dojechałam do Żaboklików, przypomniałam sobie opowieści niejakiej Maliny i musiałam się zatrzymać na foto ;)
Jadąc dalej kilkakrotnie zastanawiałam się, czy aby nie zboczyłam z drogi, ale jednak nie udało mi się zgubić, dopiero w Trębicach Dolnych zagapiłam się i skręciłam w drugi “zjazd” z obranej autostrady. Tak dojechałam do Sawic, gdzie musiałam minąć ciągnik, za którym posłusznie szły żółwim tempem krowy. Przed Liszkami, przy uroczym zagajniku zatrzymałam się na przystanku autobusowym na obiad, czyli bułę i kabanosy oraz pomidorek. Trochę rozklapciały, ale generalnie nieźle zniósł podróż zatłoczonym pociągiem :)

Przejeżdżające z rzadka samochody zwalniały, kierowcy patrzyli jakoś dziwnie, podjechały dwie babcie na rowerkach i skomentowały, że tak, tak, posilać się trzeba…;)
I tak dojechałam do drogi numer 62 w Skrzeszewie. Poczułam się prawie, jak na mecie. Przy skrzyżowaniu był sklep, wyglądał na zamknięty, pojechałam kawałek dalej, znalazłam stację benzynową i ruszyłam przed siebie, starając się odnaleźć samodzielnie kwaterę główną w Skrzeszewie, czyli miejsce spotkania forumowiczów, a jednocześnie nasz nocleg. I tak dojechałam do Bugu… Chyba trochę za daleko ;) Wróciłam, poczyniłam zakupy na stacji, zjechałam w dół i ustabilizowałam się koło kapliczki na rozstaju dróg, skąd zamierzałam zadzwonić do Tranquilo. Ale mój wzrok przykuł powoli rosnący punkcik na szosie. Punkcik, jak już urósł, okazał się być Yoszkiem :) Wróciliśmy na stację, zrobiliśmy kolejne zakupy i umówiliśmy się z Tranquilo “w trasie”. Po kilku chwilach spotkaliśmy się przy tej samej kapliczce, skąd już razem dotarliśmy do chaty. Tam buszował już Robert!

Dzień pierwszy: Siedlce – Żabokliki – Hołubia – Paprotnia – Trębice Dolne – Liszki – Skrzeszew:

Rozpakowaliśmy rowery, dossaliśmy się do słynnego mleka “prosto od krowy”, przygotowaliśmy ognisko i rozpoczęliśmy uroczy wieczorek zapoznawczy. Nawet komary potraktowały nas łagodnie…;) Mokre drewno nie chciało się rozpalić, ale tajne materiały mu w tym pomogły. Tranquilo, Yoshko i ja poczęstowaliśmy się piwem, a Robert! co i rusz pociągał z półtoralitrowej butelki… mleko :) Kiełbaski się upiekły, kaszanka na “grillu” z chlebka również, nawet popiół nie przeszkadzał w jedzeniu. Na koniec imprezy został odkryty róg i panowie natychmiast wypróbowali swoje zdolności zwoływania polowań ;-p Spróbowałam i ja, czemu nie… Po pierwszej próbie, kiedy się zaplułam, a dźwięku z ustrojstwa nie wywołałam żadnego, ku uciesze gawiedzi oczywiście, dostałam dalsze instrukcje:

  • Bo musisz w niego zapierdzieć…
    Zapierdziałam zatem.
    Zaplułam się bardziej :))) Nie wiem, jak oni to robią, że działa, mnie działać nie chciało ;-p
    Sąsiedzi chyba mieli wiele cierpliwości, bo rano obudziliśmy się cali i zdrowi…;) A Tranquilo na śniadanko przyniósł truskawki.
  • O, prosto od krowy!… – ucieszyli się wszyscy, po czym truskawki w części zostały skonsumowane na miejscu, a w części zapakowane do sakw.
    Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i jedziemy przed siebie. Kierunek – Siemiatycze!

IMG_9985

IMG_9999

  • A może by tak po mleko? – ktoś rzucił hasło i zaraz wycieczka skręciła w bok, do Tranquilowej rodziny, po mleko prosto z krzaka. Kiedy oni pakowali do sakw świeże, zimne mleko, ja pojechałam dalej i tylko robiłam przystanki na fotografowanie okoliczności przyrody. Po przejechaniu Bugu rozdzieliliśmy się, Robert! pojechał w bok zaliczać gminy, a my dalej, z przystankiem na oglądanie bunkra (ja tylko z góry, chłopaki usiłowali wejść do środka, ale bunkier miał zbunkrowane wejście i się nie dało).
    W Klekotowie skręciliśmy w bok, w uroczą dróżkę praktycznie bez ruchu samochodowego, za to z bardzo fajnym asfaltem. Jedyne dwa auta, które nas minęły na tej drodze, spotkały się akurat przy nas!… ;-p
    I tak dojechaliśmy do Siemiatycz, gdzie stanęliśmy przy sklepiku, działającym jak w trybie nocnym, czyli malutki przedsionek dla kupujących, potem krata z dziurą i za nią sprzedawca. Zaopatrzyliśmy się w co tam kto potrzebował i ruszyliśmy w stronę Grabarki. Oczywiście – pod górkę ;-p
    Pod Grabarką Yoshko został na straży rowerów i studzienki ze świętą wodą, a ja i Tranquilo powędrowaliśmy na górę, ostrząc aparaty :) Wokół – las krzyży… Kto był, ten wie, kto nie był – niech jedzie koniecznie, bo widok jest niesamowity!…
    Z Grabarki ruszyliśmy dalej, na południe, ustalając, że zaraz robimy postój i panowie na prawo, panie na lewo. Tranquilo poczuł się zobowiązany i znalazł “na lewo”, zatem rozłożyliśmy obóz przy głazach na skraju lasu i zrobiliśmy popas. Na popas składała się wizytacja lasu, banany i pompowanie kółek, co okazało się zgubne po niedługim kawałku trasy, bo w tylnym kole zaobserwowałam nagły spadek ciśnienia. Co było robić, postawiliśmy rower na głowie i zaczęliśmy szukać, czymby tu odkręcić te śrubki. Jak już znaleźliśmy kawałek klucza, okazało się, że śrubki – co prawda zrobione z plasteliny – trzymają się roweru na mur. W oddali widniało zabudowanie, Yoshko wsiadł na swojego rumaka i pojechał, a nasza dwójka powędrowała boczkiem drogi za nim.
    Yoszko wrócił z zestawem kluczy akurat, jak dotarliśmy do drogi, prowadzącej do gospodarstwa – jak się okazało – agroturystycznego. Klucze zostały przymierzone i… nie pasował żaden! :))) Doczłapaliśmy się do gospodarstwa i poprosiliśmy o inny zestaw kluczy, miła pani poratowała nas kolejnym żelastwem, w międzyczasie przyjechał pan i dołożył do żelastwa WD-40. Ten zestaw wreszcie dał sobie radę z plasteliną, udało się zdjąć koło i wymienić dętkę na nową. Potem wzięłam się za pompowanie, żeby nie było, że nic nie robiłam, tylko się patrzyłam :) A w międzyczasie rower Tranquila został obleziony przez miejscowe koty – mniejszy ostrzył sobie pazurki o tylne koło, większy wskoczył na siodełko i zaczął gmerać w sakwie :)

IMG_0013
Chłopaki zmontowali mój rower do kupy i mogliśmy jechać dalej. Trochę pod górkę, trochę z górki, trochę zaczęło kropić, potem bardziej, w końcu dotarliśmy do Niemirowa, gdzie mieliśmy się przeprawić przez Bug promem, a padać wreszcie przestało. Po kierowcę promu trzeba było zadzwonić, ale przybył szybko i przewiózł nas na drugą stronę (przeprawa: 5 zł), pomachaliśmy Białorusi, odebraliśmy SMS-y o polskiej ambasadzie, przestawiłam telefon z automatycznego wybierania sieci na Plusa, zjedliśmy resztę prowiantu i szlakiem krowich placków ruszyliśmy dalej. Zerknęłam na zegarek: 18:25.
– Nie zdążymy – zajęczałam, cały czas zestresowana, czy nie ucieknie mi ostatni pociąg do domu.
– Zdążymy, już niedaleko – odpowiadali oni. W końcu któryś zainteresował się godziną.
– Jest 17.40, mamy jeszcze dużo czasu…
– Jak to 17.40? – zestresowałam się ponownie, bo przecież mój telefon pokazywał kompletnie co innego.
– No 17.40 – potwierdził drugi z moich towarzyszy.
Sprawdziłam jeszcze raz swój wyświetlacz. 18.40 jak byk.
– Na Białorusi jest inny czas, może jak ci złapało tamtą sieć, to się przestawiło? – wysunął propozycję Yoshko.
– No może…
Nie było się nad czym zastanawiać, trzeba było jechać, opuściliśmy gościnne Gnojno oraz Starego Bubla i popedałowaliśmy na spotkanie z Robertem!, który śmignął jakoś bokami i był gdzieś z przodu. No dobra, my jechaliśmy wolniej, bo ja tak szybko nie umiem ;p
Minęliśmy Janów Podlaski i trochę przed Ciciborem spotkaliśmy Roberta! i dalej pojechaliśmy już razem. W Białej Podlaskiej Yoshko poprowadził nas opłotkami, zahaczając o dwie ścieżki rowerowe i tak na dworcu wylądowałam dobre 40 minut przed odjazdem pociągu. Ufff!…
– Cud się stał – stwierdziłam, wyjadając to, co zostało z truskawek po przejściach. Na peron podjechał pociąg. Zgodnie stwierdziliśmy, że on jedzie do Terespola. Ale coś nas tknęło i poszłam zapytać pana, dokąd on jedzie. Pan, kompletnie bezstresowo, nie podnosząc wzroku znad kajetu, w którym skrzętnie coś notował, odpowiedział flegmatycznie:
– Do Warszawy…
Tak byłam pewna, że powie, że do Terespola, że pomyślałam, że robi sobie jaja.
– Do Warszawy? Ale naprawdę? – zapytałam go z niedowierzaniem. Wtedy na mnie spojrzał…
– No naprawdę…
– A gdzie mogę wsiąść z rowerem?…
– Hmmm… – zastanowił się pan. – Na końcu tego składu. Albo na końcu tamtego składu… To znaczy: na początku… Ale nie, niech pani lepiej wisądzie na końcu tego… Sprzedają co prawda bilety na rowery, ale te pociągi nie są przystosowane do przewozu rowerów… Niech pani wsiądzie do mnie, tu na początku… albo nie, na końcu, tam jest taki przedział dla niepełnosprawnych, tam będzie pani miała do czego przypiąć rower…
Nie czekałam, aż się zdecyduje, tylko poleciałam do chłopaków i przenieśliśmy się z majdanem na koniec tego składu. Faktycznie, był przedział dla niepełnosprawnych, polegał na tym, że było trochę więcej miejsca i faktycznie, dało się jakoś tam ustawić rower i nawet go przypiąć, żeby nie latał po całym wagonie. Mogłam się już pożegnać z chłopakami i zostawić ich z mlekiem i resztką truskawek. Oni pojechali na pizzę, a ja poturlałam się do domu, próbując na siedzeniu kolejowym znaleźć wygodną pozycję dla moich zmaltretowanych pośladków…;)
Na dworcu Warszawa Wschodnia przywitał mnie dziki tłum. “Nie trzeba było, naprawdę” – pomyślałam sobie, ale nie rozeszli się. Przecisnęłam się z rowerem do jedynego zejścia, które prowadziło na ulicę Kijowską, sprowadziłam po schodach rower i mogłam już pedałować do domu. Tylko jeden taksówkarz usiłował mnie po drodze rozjechać, ale nie udało mu się to, pewnie dlatego, że groźnie na niego spojrzałam ;)))
Podsumowanie kilometrów wprawiło mnie w dumę. 55 km w sobotę i 107 km w niedzielę – pobiłam własny rekord ;-p Gratulacje przyjmuję razem z czekoladkami :)
A chłopakom dziękuję za cierpliwość i pomoc przy rowerze… ;)

Dzień drugi: Skrzeszew – Drohiczyn – Siemiatycze – Grabarka – Mielnik – Niemirów – Gnojno – Janów Podlaski – Biała Podlaska

P6120020

Wyszperane w Sieci:

Rezerwat Meteoryt Morasko
Tawerna Mykonos
Kolejka Maltanka
Zoo w Poznaniu

(czerwiec 2011 r.)

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane