Wiadomo było, że przylecą. Nawet w końcu przyznali się, kiedy, od razu zastrzegając, że będą bardzo zajęci i w ogóle to oni muszą do Oslo. A proszę bardzo, Oslo może być, Oslo jest fajne, niech sobie jadą, ale nie wykręcą się od spotkania po latach!…;-p
Nie wykręcili się :)
W ten sposób 3 czerwca o 22.01 wysiadałam z autobusu linii 169 pod Dworcem Wschodnim. A raczej pod jego resztkami, albowiem trwa remont, który z dworca właściwego pozostawił szkielet, a dookoła zrobił wielkie burdello bum bum! :)
Z czeluści tymczasowych baraków wyłonił się Wilczy.
– Znalazłem jedzenie – oznajmił triumfalnie i powlókł mnie dróżką obok toalet za 2,5 zł na tyły baraków, do budki z hot-dogami i innymi wynalazkami. Zapodaliśmy dwa hot-dogi po 4 zł. Chłopiec w budce trochę się miotał, o reszcie z 10 zł musiałam mu przypomnieć, ale hot-dogi zrobił i udało się nawet je zjeść bez większych problemów. Nie uciekały, nie gryzły i w ogóle zachowały się przyzwoicie.
Przed 23 dotarliśmy na peron. Koczowały tam tłumy.
– Oni wszyscy chcą jechać naszym pociągiem? – wystraszyłam się. – Wilczy, zrób coś!… Przecież nie będę stała całą noc w przedsionku przy kiblu!…
Wilczy zaczął się zastanawiać. W końcu ustabilizował się w pewnym miejscu na peronie i powiedział:
– Jeśli tu zatrzyma się kuszetka, zabij mnie.
– Dobrze – zgodziłam się bez wahania.
Przeżył…
Do pociągu wsiedliśmy bez większych problemów, ale potem zrobiło się lekko dramatycznie. Na korytarzu mijaliśmy rozszalały tłum, poszukujący wolnych miejsc. Dotarliśmy do końca wagonu, Wilczy zerknął do przedziału, po czym wszedł i głosem nie znoszącym sprzeciwu uprzejmie zapytał:
– Czy znajdą się dwa wolne miejsca?
Nastąpiła chwila ciszy. W końcu jedna z kobiet odpowiedziała:
– Ale miejsca na bagaże nie ma…
– Nie szkodzi – odpowiedzieliśmy chórkiem. – Poradzimy sobie!…
Poprzestawialiśmy walizeczki i torebki pań, z przydziału dostaliśmy dwa miejsca prawie naprzeciwko siebie, jedna z pań się przesiadła zupełnie nieproszona i usiedliśmy obok siebie. Po czym zerknęliśmy na korytarz. Już był zastawiony ludźmi.
– W ostatniej chwili… – wyrwało nam się westchnienie. Istotnie, chyba zajęliśmy dwa ostatnie miejsca w pociągu…
Noc upłynęła uroczo, poza tym, że spanie w soczewkach powoduje utratę widzenia nad ranem i nawet przemywanie płynem nic nie pomaga. Przed 7 rano zjedliśmy śniadanie. Tłum na korytarzu nieco się przerzedził, ale konduktor nie został wpuszczony do wagonu nawet na chwilę, a wręcz rozsierdzeni pasażerowie straszyli obsługę pociągu policją. Jak zwykle ilość miejsc nie była dostosowana do ilości chętnych do podróży, a w pociągu nawet zabrakło pierwszej klasy, żeby przynajmniej spróbować podróżować w bardziej ludzkich warunkach. Z ulgą wysiadłam w Gdyni już po 9,5 godzinach…
Krótka wizyta w toalecie sprawiła, że zaczęłam widzieć. Powędrowaliśmy na przystanek, odkryliśmy, że tu jeżdżą trolejbusy i właśnie jeden nam uciekł. Następnym dojechaliśmy do Gdyni Orłowa, wysiedliśmy i na pasie zieleni rozdzielającym pasy ulicy wyściskaliśmy się z KPL-ami. Po latach!… No!…
Nic się nie zmienili ;-ppp
Zaraz potem poznaliśmy Marcina, naszego chwilowego gospodarza, który z pogodną rezygnacją oddał nam we władanie salon.
Wyciągnęłam flaszkę.
– To na śniadanko zapoznawcze – wcisnęłam Kumakowi butelkę elegancko opakowaną w papierową torbę.
– Chcecie tak już teraz pić? O tej porze?!? – oburzył się KPL. – Tak z samego rana?
– To soczek jest – oznajmiłam. – 10% ma :) Poza tym jakie tam dla nas rano, To już późne popołudnie… Za nami w końcu cała noc w pociągu!…
Wilczy mamrotał jakieś inwektywy pod nosem, ciągle wracając do tematu, że to wino wcale nie jest ze śliwek, ale nikt go nie słuchał. Japońskie wino śliwkowe zostało otwarte i skonsumowane do śniadanka oraz kawy. A z kawą było tak:
– Chcecie kawy? – zapytała niczego nieświadoma Kumak.
– Chcemy – zabrzmiał chór spragnionych głosów. Po czym się zaczęło:
– Ale cukier to mam jeden, zabrany z knajpy, musicie się podzielić…
– A mleko masz?
– Yyyy…
– Co za dom, ani mleka, ani cukru!…
– Tu nawet kawy nie było, dopóki nie przyjechaliśmy…
Państwo zjedli śniadanie, my wypiliśmy kawę, po niej ów japoński soczek i ustaliliśmy, co dalej. A dalej była wycieczka nad morze.
Spacerkiem, fotografując różne zjawiska po drodze, dotarliśmy w okolice mola w Gdyni Orłowie, poplątaliśmy się po świeżo malowanych fragmentach (kusiło, żeby namazać: “Tu byłem!” ;))) i poszliśmy w las, wzgórzami w stronę miasta.
– Znów to samo!… – mamrotałam nie tak całkiem pod nosem. – Pojechałam nad morze i co? I wspinać się muszę?!?…
Teoretycznie szukaliśmy armat, które ponoć gdzieś tam w tych lasach stoją. Ale naszą uwagę przyciągały głównie widoczki morza, Gdańska, skutery wodne i inni ludzie, ciągnący na siłę psy do wody, a psy wręcz przeciwnie…
W którymś momencie zeszliśmy na poziom morza i odmówiłam wspinania się znów do góry. Chodzenie po lesie w klapkach nie jest najmądrzejszym pomysłem. Dalej poszliśmy plażą, za co KPL chciał mi głowę urwać, ale popędził przodem i nie dało rady go dogonić :)
Na bulwarze spotkaliśmy Marcina i wszyscy razem powędrowaliśmy do restauracji Da Vinci, znanej nam z poprzedniej bytności w Gdyni. Pamiętając, że było smacznie, zachęcaliśmy wszystkich z nadzieją, że smacznie będzie nadal. Pod knajpą przystanęliśmy i rzuciliśmy okiem na cennik.
– Coś drogo…
– Wtedy też tanio nie było…
– Ale było smacznie…
– A teraz jest pusto…
– Fakt… ale wtedy był Tall Ships Races…
– To co? Wchodzimy?…
Weszliśmy, chociaż z duszą na ramieniu. Pani usadziła nas przy dużym stoliku w głębi, piasek w stopach zazgrzytał o eleganckie podłogi, rodzaj piwa był jeden (jak to w knajpach), umyliśmy rączki i zamówiliśmy jedzonko. Na szczęście dorównywało jakością do cen…;) Knajpa się zatem obroniła :)
Potem poszliśmy na piwo. To znaczy taki był plan. Ustabilizowaliśmy się w Contraście, zwiedziłam toaletę, do ktorej wchodzą chyba wszyscy z plaży, wypiliśmy po piwku, a KPL koniecznie chciał wiedzieć, czy to już jest sezon, że tu się plączą takie tłumy.
– Nie – odpowiedział uprzejmie Marcin. – Do sezonu to jeszcze daleko…
Kumak oglądała się za samochodami z naklejkami “Gdynia – moje miasto”.
– Chcę taką naklejkę – mówiła za każdym razem, jak pojawiało się oklejone auto. W końcu zaczęliśmy jej proponować, żeby sobie zerwała z któregoś samochodu i będzie miała…;) Ale jakoś pomysł nie przypadł jej do gustu.
Taksówka wieloosobowa zawiozła nas do Klifa na zakupy, gdzie jeden koszyk wypełniliśmy piwem, drugi jedzeniem i na końcu jeszcze były lody. Druga taksówka zawiozła nas z tym majdanem do domu. A w domu, dossawszy się do wreszcie dobrego piwka, opadliśmy z sił i przestało nam się chcieć robić cokolwiek. Włączyliśmy filmy z rejsów, Marcin przygotował krewetki na kolację, zrobiło się błogo… Ale nie ma tak dobrze, przybył kolega Marcina – Szymon i w rezultacie w osób sześć pojechaliśmy znów do miasta.
Na bulwarze odbywał się VIII Gdynia Blues Festival, chłopaki obeszli ogrodzenie prawie w kółko, potem wrócili pod głośniki i już się tam ustabilizowali. My z Kumakiem poszłyśmy kawałek dalej, żeby można było normalnie porozmawiać, bo przecież hałas był nie do zniesienia :) Jak skończyło się granie, wylądowaliśmy znów w Contraście, albowiem wcześniej okazało się, że KPL ma urodziny – jak zwykle siódme. Trzeba było to opić, żeby wreszcie wydoroślał ;))) Na stoliku pojawiła się flaszka i soczek. Z Kumakiem poszłyśmy obejrzeć stan toalet i bez większych zahamowań ustawiłyśmy się w kolejce w męskiej – do kabiny. Weszłyśmy tam razem, wyszłyśmy razem, zadowolone z siebie, że nie musiałyśmy stać w kilometrowej kolejce do kibla damskiego. Potem usiłowałam ten manewr powtórzyć, tym razem z Wilczym, jak odczekałam swoje do kabiny, okazało się, że wyszły stamtąd trzy laski. Przebiły nas…;)
Impreza zaczęła żyć własnym życiem. Nagle okazało się, że siedzę w taksówce jadącej do Sopotu, gdzie wylądowaliśmy w mieszkaniu Szymona i znów pojawił się jakiś alkohol, a potem poszliśmy na kebaba, bo towarzystwo zgłodniało.
Na deptaku plątał się jakiś milion osób. Knajpy pootwierane, nikt nie miał zamiaru ich zamykać, impreza wre. Wybraliśmy się zatem na molo. Na to słynne molo. Weszliśmy, przeszliśmy kawałek, potem jeszcze kawałek, potem okazało się, że potrzeba znalezienia toalety jest coraz większa… I generalnie jest noc, plaża i krzaki. Gdzieś jest też morze, na pewno gdzieś jest, ale nikt dokładnie nie wie, gdzie, bo go nie widać, nie słychać i w ogóle to wracajmy już do domu…
Taksówka zawiozła nas do Gdyni z powrotem, Marcin z Szymonem jeszcze zostali, my padliśmy spać i całe szczęście – bo to już był naprawdę ostatni moment…;)
Nastała niedziela. Po okolicy zaczęła plątać się Kumak i zastanowiłam się, czy to już jest ten moment, że wypada wstać. Nawet ją o to zapytałam, ale wzruszyła ramionami i sobie poszła. Ok.
W końcu jednak zwlekliśmy się jakoś tak powolutku z łóżek, wykąpaliśmy się i pożarliśmy śniadanko. Potem uczyłam się obsługi aparatu, a towarzystwo głównie zalegało na tarasie. Cała aktywność, to wycieczka na lody i do sklepu. Nawet obiad zamówiliśmy z netu, żeby nie ruszać się nigdzie, tym bardziej, że było dość upalnie. W końcu przyszedł ten moment, że trzeba było się pożegnać i powędrować do trolejbusa na dworzec…
Bilety sprzedawane w komunikacji miejskiej w Gdyni są bardzo sprytnie opracowane. Mianowicie jest to pasek pięciu biletów ulgowych. Kierowca nie może sprzedać jednego biletu normalnego, musi taki cały pasek, zatem podróżując w dwie osoby wykorzystuje się 4/5 takiego paseczka. Reszta zostaje na rozmnożenie…
Wysiedliśmy przy dworcu. Oczywiście wszystko rozkopane, bo przed Euro 2012 Polska przechodzi generalny remont. Dotarliśmy na pierwszy peron, z niego powędrowaliśmy do dworca tymczasowego, na rozpisce było napisane, że nasz pociąg odjeżdża z peronu pierwszego, tylko on nie istniał. Poszłam do informacji, gdzie dowiedziałam się, że pociąg odjeżdża z peronu czwartego, więc znów musieliśmy przebyć całą drogę na właściwe miejsce… Stanęliśmy gdzieś pośrodku niesamowicie zatłoczonego peronu, dookoła wycieczki emerytów, wściekłe małolaty, nastolatki, matki z dziećmi i generalnie szaleństwo. Podjechał pociąg, tłum się rzucił, rzuciliśmy się i my i okazało się, że jest mnóstwo wolnego miejsca, bo ten pociąg nie jedzie z Koszalina na przykład, tylko stąd, z Gdyni. Powolutku, przez kilka najbliższych stacji, przedział nam się wypełnił, ale bez szaleństwa. Można było sobie spokojnie przysypiać i drętwieć…;)
Pociąg pospieszny zatrzymywał się co chwila gdzieś w polu, średnią prędkość na znacznym odcinku osiągnął zabójczą, 32 km na godzinę. Wreszcie, gdzieś w środku nocy, po jedynych 7 godzinach dotoczył się do Warszawy Wschodniej… i mogliśmy zakończyć ten szalony weekend z kanadyjskim desantem :)
(czerwiec 2011 r.)