Autem dookoła Półwyspu Iberyjskiego w odcinkach
Część 1 – Warszawa – Łódź – Lyon – Grenada
Część 2 – Grenada
Część 3 – Sewilla
Część 4 – Pedras d’El Rei
Część 5 – Lizbona/Sintra
Część 6 – Lizbona – Bordeaux – Frankfurt nad Menem – Łódź
Lizbona – Bordeaux – Frankfurt nad Menem – Łódź
Po ostatnim śniadanku w Hotel Travel Park Lisboa zapakowaliśmy auto i ruszyliśmy przed siebie. Znaczy – do domu. Kierunek: Bordeaux, Francja. Ale najpierw – supermarket Jumbo w Alverca do Ribatejo, 23 km od hotelu. To znaczy – tyle by wyszło, gdybyśmy się nie zgubili już w samym Alverca do Ribatejo, gdzie udało nam się co prawda zjechać z autostrady, ale potem okazało się, że nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy i którędy dalej.
W końcu udało się, Wilczy trafił (bo ja to się już poddałam) i poszliśmy buszować między półkami. Jedzenie!… Dlaczego nie mamy lodówki?!?…
Spędziliśmy w Jumbo sporo czasu, pakując do wózka co się dało: potwory morskie w puszkach, porto, sery, wędliny i coś na drogę. Pani, stojąca przed nami do kasy, miała problem ze swoją kartą płatniczą. Żeby oszczędzić sobie czasu, zapytałam kasjerkę, czy powinniśmy przenieść swoje rzeczy do innej kasy, ale kasjerka mówiła wyłącznie po portugalsku, a jak wiadomo, portugalski jest niepodobny do niczego. Na szczęście cały ambaras nie trwał długo, koszyk pani przed nami został odstawiony na bok i poleciały nasze zakupy, a ja z wrażenia zapomniałam pinu do karty. No dobra, na ułamek sekundy zapomniałam ;)
Zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy dalej – na podbój hiszpańskiego Carrefoura…
O 15.00 byliśmy po zupie i po 160 km dopiero. Do zrobienia mamy około 1100 km, w tym jeszcze jeden supermarket. Dramat. Mocno powoli nam idzie ten powrót…
Na autostradzie A23 jest strefa tunelinio. Dwa tunelinia po 250 m i jeden ponadkilometrowy. Dojeżdżamy do Guardy, temperatura gwałtownie spada. W Lizbonie było +19°C, tutaj raptem +13. Zimno.
Wilczemu za kierownicą się nudzi. Portugalskie autostrady są pustawe, więc ten wykorzystuje okazję i sobie skraca promienie skrętu, jadąc skrajnymi pasami. Albo jeździ slalomem.
– Lubię te zakręty w jedną stronę – skomentował raz, wisząc na skręconej od 20 minut kierownicy.
– Latarnia morska – pokazuje palcem na górę po prawej.
– Jak? Tu? W środku lądu?!?…
– Byliśmy w Meksyku, potem w Ameryce… nic mnie już nie zdziwi.
Portugalczycy jeżdżą z włączonym lewym migaczem podczas wyprzedzania. Gorzej, że po zjechaniu na swój pas zapominają tego migacza wyłączyć. Permanentnie. Raz spotkaliśmy tak jadące i migające auto na polskiej rejestracji.
– To musi być Portgualczyk. Ukradł naszym auto…
Wszędzie widzimy sikaejros i tunelinios. I komentujemy dni tygodnia: jeśli dziś jest środa, to jesteśmy w Sintrze. Jeśli dziś jest czwartek, to chcielibyśmy być już w Hiszpanii…
Skarpety przy trasie jakieś wystrzępione. “Guias sonoras” – głoszą tablice przy drodze, co znaczy, że linie na asfalcie śpiewają.
– Guias sonoras? – oburza się Wilczy. – Asfaltas sonoras!
Wjeżdżamy do Hiszpanii. Wilczy rozgląda się smętnie po tablicach reklamowych i wyrywa mu się:
– …restauradores…
– Tu nie – gaszę go.
– Szkoda…
W ramach odwetu zaczął seplenić. Jak wiadomo, Hiszpanie seplenią.
– Mów normalnie, Tofik!
– No co, tu można…
Jedziemy sobie w stronę Valladolid, oglądamy krajobrazy.
– Za chwilę będzie tablica: Województwo Kujawsko-Pomorskie.
– Ej, tu też mają takie murki kamienne. Ładne takie.
– Naprawdę myślałeś, że kamienie skończyły się wraz z granicą?…
Mijamy miejscowość Carpio de Azaba. Wilczy przekręcił:
– Karpio de la żaba.
Przy autostradzie ustawione są znaki oznaczające rest area, które dla własnych potrzeb nazwaliśmy znakami z ludzikiem… wydalającym na puszczy. Bo ewidentnie siedzi gość w kucki pod drzewkiem i robi swoje!…
W Valladolid zjeżdżamy z autostrady do Carrefoura. Tutaj jest łatwiej, cały kompleks handlowy jest umieszczony bardzo blisko i nie ma jak się zgubić. W sklepie w panice szukam Sangrii, którą obiecałam przywieźć jednej znajomej, i okazuje się, że jest problem. W końcu Wilczy znajduje gdzieś jedną, zakurzoną, w badziewnej butelce, ale co robić? Trzeba wziąć!… Po powrocie do Polski okazuje się, że u nas jest znacznie większy wybór Sangrii niż w Hiszpanii…
Przebiegamy przez sery i wędliny (znowu!…), wygrzebujemy kolejne puszki z potworami morskimi, a na koniec, rzutem na taśmę dokładam do koszyka marynowane papryczki, które tak mi zasmakowały kilka lat temu w Pedroli, kiedy Kasia i Pawełek ratowali nas z opresji nielatających samolotów. Jest kwadrans po 19, kiedy wychodzimy ze sklepu. Przed nami jeszcze niecałe 600 km do noclegu, a tu już noc się zbliża..
Przesiadam się za kierownicę i ruszam spod Carrefoura. Muszę przejechać przez jakieś rondka i rozjazdy. Na środku jednego z nich, przy ruszaniu, gaśnie mi silnik. Potem drugi raz.
– Co za pierdoła! – zaczynam się na siebie denerwować, starając się nie patrzeć na tych z tyłu, którzy cierpliwie stoją i czekają, aż ogarnę samochód. – Za mało gazu, dawno nie jeździłam, no ale jak można?!?…
– Spokojnie – powtarza obok mnie Wilczy, nerwowo patrząc, czy ci z boku nie mają zamiaru w nas wjechać przypadkiem. – Radzisz sobie…
No w końcu sobie poradziłam, ale co o sobie pomyślałam, to moje.
Wjechałam na autostradę. Wilczy zadzwonił do hotelu i uprzedził, że będziemy w nocy, żeby przypadkiem nam rezerwacja nie przepadła. Jedziemy sobie, śpiewamy szanty, aż tu nagle – zupełnie znienacka! – pejaż. No aż musiałam zwolnić…
Jedziemy przez Kraj Basków. Bardzo pofałdowany teren, ciągle tylko jadę albo tunelem, albo wiaduktem, ciągnącym się w nieskończoność. Mają tu swój język, niepodobny do hiszpańskiego ani niczego innego, zupełnie jak portugalski, tyle, że do niego też niepodobny. Przed francuską granicą jeszcze zjeżdżamy na stację pomni tego, że we Francji paliwo jest droższe. Podjeżdżam pod dystrybutor, a tu nic…
Stacja wygląda na wymarłą, ale jakieś inne auto obok tankuje, znaczy: da się. W budynku jest otwarte tylko jedno okienko z panią w środku, do wnętrza sklepu wejść się nie da (za późno jest). Na dystrybutorze wyświetla się tylko jakaś kwota. Wszelkie instrukcje – po baskijsku. Zaczynamy się robić źli, ale w końcu Wilczy idzie do okienka, po jakimś czasie wraca z dziwną miną i mówi:
– No, zobaczymy…
Po czym tankuje auto.
Otóż okazuje się, że w nocy stacja jest czynna, ale na innych zasadach. Najpierw trzeba pójść do pani w okienku, zostawić jej kartę płatniczą (!), zadeklarować sumę, za jaką się chce zatankować auto, pani odblokowuje dystrybutor na tę konkretną kwotę – więcej nie nalejesz… Zatankować i dokończyć transakcję w okienku. Kraj Basków…
Przed granicą francuską – pejaż. Na granicy – wielki budynek z napisem: “MENDA”. Za granicą – pejaż… Francja.
Francuzi nie przejmują się wygodą podróżujących, rozkopali całą autostradę i ciągle są zwężenia, zjazdy na przeciwne pasy ruchu, słupki i ograniczenia do np. 60 km/h, co wcale nie przeszkadza im pobierać opłat – i to wściekle wysokich – za przejazd. Chyba nam się to nie spodobało.
Francuscy kierowcy także nie należą do przejmujących się losem innych: jest noc, jest ciemno, włącza się długie, alleluja i do przodu. Co tam, że oślepia się jadących z przeciwka. Co tam, że świeci się po lusterkach tym z przodu. W ogóle co tam…
Siedziałam za kierownicą coraz bardziej zła. Na szczęście dojechaliśmy do hotelu F1 w Bordeaux, bo jeszcze trochę i zamieniłabym skodę w czołg chyba…;)
Hotel F1 jak to hotel F1: pokój z umywalką, łazienki i toalety wspólne na korytarzu, niestety w bardzo złej kondycji. To były kiedyś takie fajne, tanie hotele, prawie bezobsługowe, z samoczyszczącymi i samodezynfekującymi się, plastikowymi kabinami prysznicowymi i toaletami… Tymczasem temu hotelowi przydałby się porządny remont, bo nawet czyszczenie nie dałoby rady tym obskurnym łazienkom. A bezobsługowość dawno poszła w las: w każdym hotelu F1, w którym podczas tej wycieczki byliśmy, ktoś był całą dobę.
Rano śniadanko jak zawsze w F1, tyle, że bagietka jakaś smaczniejsza (jesteśmy we Francji?). Internetu brak, bo się zepsuł. Oglądamy i komentujemy mini-reklamówki różnych atrakcyjnych miejsc w Bordeaux: może warto tu kiedyś przyjechać i zwiedzić miasto?
Ruszamy o 10:15. Wyraźnie widać, że minęliśmy góry: jest płasko i inny klimat, znacznie zimniej, nie zielono, dopiero jakieś przedwiośnie.
Mijając wjazdy na autostradę w przeciwnym kierunku, przyglądamy się znakom. Na każdym takim wjeździe są ustawione zakazy wjazdu pod prąd – logiczne. Ale dlaczego po 4 naraz?…
– Jeden Francuzom nie wystarczy, muszą mieć więcej. Reagują od czterech…
Gdzieś przyuważyliśmy tylko 3 zakazy wjazdu i stwierdziliśmy zgodnie: “O, strefa oszczędności”.
Ewidentnie widać, że Francja nam nie służy. Irytują nas rozkopane i jednocześnie wściekle drogie autostrady. Irytuje nas to, że nie chcą w ludzkim języku się dogadać i dopiero wizja katastrofy ich zmusza do przyznania się, że znają angielski. Irytuje nas, że jeden gość wyprzedza drugiego niczym u nas ciężarówki – jadąc 2 km szybciej od tego wyprzedzanego… Albo zmieniają pasy kompletnie bez migacza – widocznie używają go tylko podczas wyprzedzania: włączają i już pół godziny później przypominają sobie, żeby wyłączyć.
– Ja wiem, dlaczego oni tak robią – mówi nagle Wilczy. – Bo jeśli tak trzymają kierownicę – pokazuje, prawą rękę kładąc sobie na kolanach, a lewą na górze kierownicy – to jak mają obsługiwać migacz? Albo mają “wrzuć monetę”: wrzucają i mają migacz długodystansowy. Na parę kilometrów. I wtedy nie mogą zjechać w prawo, bo im się migacz marnuje…
Hiszpanie za to podjeżdżają z tyłu pod sam zderzak i dopiero potem zmieniają pas, a po wyprzedzeniu zjeżdżają też tuż przed maskę. Oszczędność miejsca na autostradzie…
Zatrzymujemy się na rest area ze stacją benzynową i domkami z toaletami. W toaletach są łapy kolejowe. W budynku stacji – są normalne toalety, ale jak zwykle trafiamy na sprzątanie, podczas którego cała toaleta jest zamknięta. Pan sprzątający wskazuje mi wejście do męskiej toalety, z czego z przyjemnością korzystam, już jest wysprzątana. Dogadujemy się w czterech językach: on mówi coś po francusku, ja odpowiadam po polsku, on po hiszpańsku, a ja kończę po angielsku. Hm.
Francuzi biją chyba rekord świata w słupkach na autostradzie. Roboty drogowe ciągną się kilometrami, a jeśli się kończą, to na chwilę – pięć kilometrów najwyżej i zaczynają się od nowa. Siedzimy w aucie i warczymy na gumowe pachołki.
– Czy oni mają tu fermy tych słupków? Przecież chyba wyczerpali już cały krajowy zapas wczoraj?!?…
– A nie słyszałaś hałasu w nocy? Przenosili je na naszą trasę…
Zjedliśmy coś, co w drodze wyjątku nazwalibyśmy obiadem, gdyby było jadalne, na jednej ze stacji benzynowych. Dogadać się nie szło nijak, zostaliśmy tylko dlatego, że byliśmy zdesperowani i świadomi, że nigdzie nie uda nam się dogadać z tą nacją. Pokazywaliśmy, że chcemy danie z obrazka, nic z tego, panie nie rozumiały przekazu gestowego. Pani w kasie stwierdziła, że nie mówi po angielsku i dopiero, jak za nami urosła kolejka na kilka osób, odzyskała tę umiejętność. Nie dostaliśmy frytek. Dostaliśmy za to paciaję w podejrzanych kolorach i coś w rodzaju kotleta mielonego. Cokolwiek to było, pożarliśmy i uciekliśmy z tego miejsca jak najdalej…
Po zapłaceniu ponad 30 € za osłupkowaną autostradę dostałam piany na ustach.
– Powinni mieć taką pieczątkę z fakiem. I stawiać ją na tych ticketach autostradowych. I na rachunkach od kelnerów…
Ewidentnie widać, że robią ludzi w bambuko i wcale nie mają z tego powodu wyrzutów sumienia. Co za kraj!…
“Z Troyes droga prowadzi do Szalonego Szampana, gdzie skręcamy na Ferdynanda Burke” – zanotował Wilczy w kapowniczku. I ja nie mam pojęcia, o jakich miejscowościach on pisał!…
Mijamy niemiecką granicę, zostawiwszy w kasach autostradowych małą fortunę. W Saarbrücken, zaraz za autostradą, szukamy McDonald’sa, którego wielki znak widzieliśmy z autostrady. Zjeżdżamy we właściwym kierunku, znak się gubi, docieramy do rondka, tabliczki kierującej brak, oczywiście skręcamy w złą stronę i zwiedzamy niemieckie miasteczko. W końcu jednak odnajdujemy McDonald’sa i rzucamy się na żarcie. Znów jest późno i znów jesteśmy głodni, a do hotelu jeszcze kawałek drogi.
Hotel Ibis Budget jest w okolicach Frankfurtu nad Menem, gdzie jest kłębowisko autostrad, zjazdów, dojazdów i rozjazdów, a my nie mamy GPS-a. Wilczy posiłkuje się mapą off-line z Google Maps (sprytnie pomyślane, naprawdę), ale nie ustrzega nas to przed błędami. Właściwy zjazd z autostrady mijamy, bo nie wiemy, że to właśnie tu mieliśmy skręcić. I dopada nas grobowy humor: jest już 23.00, jest ciemno, oznaczeń nie widać, a jeśli nawet widać, to i tak nie mamy ich z czym porównać, bo atlas ma za niską rozdzielczość, nie wiemy, gdzie jesteśmy, zamieniam się w automat za kierownicą. Zjeżdżamy z autostrady na następnym zjeździe, ale okazuje się, że nie ma tak łatwo, jak na to liczyliśmy – nie ma przejazdu pod autostradą i powrotu z drugiej strony. Jesteśmy gdzieś w lesie, nic tu nie ma poza ciemnością i kolejnymi rondami, krążymy więc i wydaje nam się, że we właściwym kierunku. Mapa off-line Googla nieco pomaga, ale GPS nie pokazuje na niej dokładnie naszej pozycji, co z kolei nieco utrudnia :) Zatrzymujemy się gdzieś w głuszy i szukamy drogi posiłkując się jednocześnie mapą, na której nic nie widać i telefonem, na którym co prawda widać nieco więcej, ale za to wcale nie tak wyraźnie. W końcu, po wielokilometrowym błądzeniu i wielominutowej grozie, trafiamy we właściwe miejsce – chyba tylko dzięki zimnej krwi Wilczego. Ja, jako automat, sprawdziłam się zupełnie nieźle i uważam za swój sukces to, że nie zaczęłam panikować i rozwijać wizji spania na zjeździe z autostrady w aucie zaparkowanym na środku rondka :)
– Zimno w tych Niemczech – skomentowałam, wysiadając z auta, które udało mi się pięknie zaparkować tyłem pod hotelem. Jestem z siebie dumna, tym bardziej, że w tym dziwnym samochodzie wsteczny wrzuca się bez sensu, czyli do przodu.
Na kolację pożarliśmy resztę jakiegoś jamónka i popiliśmy herbatą. Śniadaniem się nie przejmowaliśmy, zapłacone. A następna kolacja będzie już w domu…
Ibis Budget to bardziej luksusowa wersja F1: łazienkę mieliśmy w pokoju i była czysta ;)
Nadeszła sobota. Po śniadanku ruszyliśmy w dalszą podróż o 10:46. Były 2°C. W Niemczech jest największe w Europie zagęszczenie McDonald’sów w polu – co i rusz widzimy jakiś słup ze znaczkiem M.
Temperatura spada drastycznie. Po 210 km jest już -3°C. Odczuwalna to chyba jakieś -17, stwierdzamy po zatrzymaniu na stacji i przebiegnięciu się z auta do budynku. Sikanie kosztuje tu 0,5 €, a toalety pilnuje Rosjanin.
Jak coś nam się nie podoba, to powtarzamy sobie puentę z dowcipu o sekatorze: “Wsadź sobie w dupę ten sekator!” – i tak z sekatorem przez Europę…;) Normalnie tytuł relacji wyszedł ;p
Co i rusz są zjazdy na Opel (niczym w innym dowcipie – jakie jest największe miasto w Niemczech? Ausfahrt ;).
– Opel w prawo, a skoda gdzie?… – komentuje rzeczywistość Wilczy.
– Skoda prosto – mówię, jadąc na Frankfurt. Tym razem ten nad Odrą :)
Z kapowniczka, gryzmołami Wilczego zapisane: “Półwiatr. Kierowca kazała poluzować szot grota”.
Z kapowniczka cd.: “Po hiszpańskim Red Bullu psyche dostaje głupawki. Zalecenia: zmniejszyć dawkę.”
Następna linijka: “Poprawka. Odstawić do listopada 2014 r.”.
Co jakiś czas samo mi się wyrywa: “Verfluchten niemiecken banditen!”. Za to w knajpie mi się mylą języki i zamiast: “zwei” uparcie mówię: “dos”, a zamiast “danke” – “gracias”. We Francji za to co i rusz mówiłam: “tres bien”, nie mając pojęcia, co mówię oczywiście ;) Nie ma to jak być poliglotą ;p
Wszędzie śnieg. Bez sensu. A miało być tak pięknie…
Nagle stopuje nas korek. Korek, na autostradzie? Wszystko stoi. Aha, wypadek…
Auta same z siebie ustawiają się w korku tak, aby mogły przejechać wszystkie niezbędne służby: przejazd jest udostępniony między środkowym a lewym pasem. I faktycznie, to się sprawdza: ewentualne służby nie muszą stać w korku czy się przepychać – mkną na sygnale szybko do celu. Tymczasem niedaleko nas ląduje śmigłowiec ratunkowy. Jesteśmy pod wrażeniem organizacji służb w Niemczech i jak pół roku później stoję w korku na “esce” pod Warszawą, a między autami poustawianymi byle jak przepycha się w mozolnym tempie karetka, straż pożarna i w końcu policja – myślę, że do prawdziwej Europy to jeszcze nam bardzo, bardzo daleko.
Mijamy wypadek, jedziemy dalej. W kapowniczku: “16:03 – osiągnęliśmy szerokość geograficzną Kutna!
Gdzie zakupy dla psychusia?”
W okolicach Berlina jest duże centrum handlowe przy autostradzie, na które się czaiłam. Niestety, chyba je przegapiłam, albo może nie było wcale takie duże…;)
“16:37: jeść jej się chce”. No nic dziwnego, nie?…
Docieramy do Frankfurtu nad Odrą. To ostatnia możliwość zrobienia zakupów :) Zjeżdżamy więc do Reala, a tam – napisy po polsku, kasjerki mówiące po polsku, bar turecki z prawdziwym Turkiem za ladą, mówiącym po polsku!… No tak. Granica wymusza :)
Kupujemy chemię, jedzenie (w końcu w domu nic nie ma), jemy obiad u Turka (pycha! i dużo :) i jedziemy dalej. Jest 18:51. Kierunek – Polska.
Węzeł Słupca. Takie przemyślenie: ostatnim razem jechaliśmy tędy w drugą stronę i świat stał przed nami otworem. Teraz też stoi. Tym drugim otworem…
Zjeżdżamy z autostrady. Wjeżdżamy do Zgierza.
– Co my? Muchy? – pyta z niesmakiem Wilczy.
Łódź osiągnięta!
Wyszperane w Sieci:
Hotel F1 Bordeaux Sud Villenave
Hotel Ibis Budget Frankfurt Offenbach Sued
(marzec 2013 r.)
Zazdroszczę wyprawy. Też mi się taka marzy. No może poza tym staniem w korkach na francuskich autostradach :)