11 maja, Santander – Oviedo – Pedrafita – O Cebreiro
O 3 w nocy otworzono dworzec, zdążyliśmy jeszcze skorzystać z toalety i przyjechał nasz autobus. Wreszcie można się było trochę przespać w suchych i względnie ciepłych warunkach…
Dojechaliśmy do Oviedo koło 6 rano. Na zewnątrz ciemno. Tutaj słońce wstaje później niż w Polsce. Dwie godziny oczekiwania na autobus do Pedrafity spędziliśmy, zwiedzając kolejny dworzec autobusowy. Toalety były co prawda czyste jak w Santanderze, ale papier toaletowy wisiał przed wejściem, a mydła nie dowieźli. Była za to knajpka z gorącą herbatą i przekąskami. Nastroje? Spać!…
8:30, autobus do Pedrafity. Rusza z peronu do tyłu, a Wilczy na to:
– O, nie wiedziałem, że mamy push-back! :)
Autobus ma po całości pękniętą przednią szybę. U nas to by chyba nie przeszło, tutaj jeździ. Przed nami 4 godziny drzemki. Gdzieś po drodze, na jakimś dworcu, pytam, czy mogę wyjść do toalety, jeden kierowca krzyczy coś do mnie po hiszpańsku, drugi krzyczy, że “No, no!”, dobra, zsikam się wam na siedzenia. Mają opóźnienie, więc żadnego zatrzymywania się na sikanie, ludzie tu nie sikają. Kierowca wyrzuca pustą butelkę po wodzie na rondo przez okno. Chyba go nie lubię. W dodatku jedzie jak wariat. Wilczy też go nie lubi. Trafiamy na roboty drogowe, musimy zawracać, a trzeba było słuchać robotników w tunelu. W końcu wysiadamy w Pedraficie i jesteśmy szczęśliwi, że to już. Żadnych autobusów! Teraz tylko własne nogi. Camino, przybyliśmy!
No, prawie. Jesteśmy nieco w bok od szlaku, musimy coś zjeść i skorzystać z toalety. Bar, wyczajony na Google Street View na szczęście istnieje, wchodzimy czym prędzej, zapodajemy herbatę i bocadillos, czyli wielkie kanapki z bagietki z jamón serrano i jest nam dobrze. Chociaż nieco śpiąco. Ale nawet przestaje padać.
Płonne nadzieje. Gdy wychodzimy na zewnątrz, zaczyna padać znowu. Obczajamy najbliższą okolicę, podobno jest tu jakaś informacja turystyczna, ale chyba wirtualna. Na pytanie, gdzie możemy zdobyć credenciale (czyli paszporty pielgrzyma), pada odpowiedź: w O Cebreiro. Co robić, zakładamy przeciwdeszczowe osłonki na plecaki, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie na przystanku autobusowym i w drogę!
Wilczy, zapytany, którędy idziemy – asfaltem czy drogą przez las – nie odpowiedział nic konkretnego, po czym pomaszerował asfaltem. Aha. Na obrzeżach miasteczka trafił się sklepik, więc weszliśmy i nabyliśmy ciasteczka. Wyszliśmy. Zaraz potem weszliśmy znowu i nabyliśmy wodę. I ruszyliśmy przez Galicję, hiszpańską krainę, ostatnią na szlaku Camino de Santiago.
Potem na przemian zdejmowaliśmy kaptury i zakładaliśmy je z powrotem, bo deszcz nie mógł się zdecydować. Było w miarę ciepło, na tyle, że musieliśmy się rozebrać, bo za gorąco pod kurtką. Góry w chmurach. Chmury w górach. Piękne uroczysko, miejsce ujęcia wody, która sobie ciurkała z omszałych kamulców. Ławeczki, wzgórek, no naprawdę uroczo, tylko w słońcu mogłoby to wyglądać nieco lepiej. Wędrówka szosą miała to do siebie, że co i rusz trzeba było umykać przed samochodami. Szliśmy albo szerokim poboczem (jak było), albo za barierką, jeśli była ścieżka. Czasami asfaltem. Dosłownie co chwilę zatrzymywaliśmy się, żeby zrobić jakieś zdjęcia.
– Nie będę sprawdzał, gdzie jesteśmy, bo wpadnę w depresję – powiedział Wilczy, kiedy usiłowałam go namówić na odpalenie Google Maps. Jest połowa maja. Gdybyśmy przyjechali tu miesiąc później, mielibyśmy roaming europejski już w cenie polskiego abonamentu. Tymczasem musieliśmy kupić osobną kartę SIM i mamy 2 GB internetu w roamingu. Wreszcie Wilczy sprawdził mapę i okazało się, że jesteśmy za połową drogi do O Cebreiro – miejsca, w którym postanowiliśmy dziś zakotwiczyć i wreszcie przespać się porządnie w łóżku. W końcu ostatnią noc spędziliśmy na lotniskach, dworcach i w autobusach…
Teraz to mamy nawet już z górki. Podejście było w sumie dość łagodne, ale upierdliwe. Na początku O Cebreiro znowu się rozpadało, ale znaleźliśmy szlak i ucieszyliśmy się jak dzieci :) Są! Żółte strzałki, niebieskie kwadraty z muszelkami! Osada jest nieduża i bardzo urokliwa. Domki z kamienia, niektóre kryte strzechą, skupione wokół placyku i jednej, krótkiej, wewnętrznej drogi. Szosa biegnie obok, dołem, nie niepokojąc mieszkańców. Pierwsze kroki skierowaliśmy do kościoła, żeby wreszcie stać się pełnoprawnymi pielgrzymami i nabyć credencial. Bez niego ani rusz: nie będzie credenciala z pieczątkami, camino nieważne! :) No dobra, camino oczywiście ważne, ale bez credenciala nie dostaniemy compostelki, czyli dokumentu potwierdzającego przejście co najmniej ostatnich 100 km szlaku. Poza tym credencial to naprawdę fajna pamiątka, a zbieranie pieczątek po drodze dodatkowo wpływa na atrakcyjność szlaku.
Nasze credenciale zostały pięknie wypisane (miejsce startu: Pedrafita Do Cebreiro), kosztowały nas po 2 EUR. Nabyliśmy jeszcze świeczkę i zapaliliśmy ją w intencji powodzenia naszej wyprawy. I mogliśmy wrócić do rzeczy bardziej przyziemnych: nocleg i obiad.
W O Cebreiro jest jedna alberga municypalna (schronisko miejskie), są też pokoje do wynajęcia. Najpierw szukaliśmy pokoju, ale ceny od 45 EUR nieco nas odstraszyły, więc grzecznie zameldowaliśmy się w alberdze (potrzebne są credenciale, paszporty i gotówka: 6 EUR od ludzika). Wilczy się śmieje, że jeszcze Paszport Polsatu mógłby się przydać. Dostaliśmy jednorazowe prześcieradła i poszewki na poduszki i przydzielono nam piętrowe łóżka. To trochę straszne, nie umiem wchodzić po tych szczebelkach, wrzynają mi się w nogi. A schodzić nie umiem jeszcze bardziej i ciągle mam wrażenie, że albo spadnę, albo przewrócę łóżko i będzie katastrofa… Pluskiew póki co nie stwierdzono, co nie znaczy, że rzeczywiście ich nie ma. Wyciągnęliśmy nasze śmierdzące lawendą śpiworki. Wilczy się skrzywił. No, ale coś za coś, możliwe, że ta lawenda uratuje nam życie ;) Buty zostawia się piętro niżej, na półeczkach postawionych w czymś w rodzaju werandy z pięknym widokiem na dolinę. Obok są łazienki.
Dość tych przyjemności, chodźmy coś zjeść! W centrum hobbiciej osady jest sklep z pamiątkami i kilka knajpek. Najpierw wchodzimy do sklepu i z miejsca nabywamy piękny magnesik z O Cebreiro. To w końcu oficjalny początek naszej trasy. Wilczy mamrocze, że magnesik waży i chyba oszalałam, i że będę to sama dźwigać. No to dźwigam :) Nabyliśmy też muszle na plecaki, bo do tej pory byliśmy nieoznakowani. Muszla to obowiązkowy ekwipunek pielgrzyma, należy ją przymocować do plecaka. Wybraliśmy takie nieduże, eleganckie. Do kompletu kupiliśmy przewodnik po camino. Usiłowaliśmy kupić taki w Polsce, ale nam się nie udało, więc nie zastanawialiśmy się zbyt długo. Jest tu narysowany przekrój trasy, zaznaczone miejscowości, sklepy, bary, adresy alberg. Dzięki temu łatwiej planować kolejne posunięcia ;) Przy kasie dostaliśmy jeszcze znaczki do wpięcia z żółtą muszlą na niebieskim tle i polską flagą! Ucieszyliśmy się ogromnie i wpięliśmy je natychmiast w polarki.
Przyszedł czas na knajpę. Weszliśmy do tej najbardziej zatłoczonej, usiedliśmy przy barze i zapodaliśmy wino. Wszędzie serwują pulpo, czyli ośmiornicę, ale póki co chcieliśmy zacząć od kalmarów. Zapytaliśmy jednak o obiad dla pielgrzymów i okazało się, że przez sklep (który jest za ścianą) wchodzi się do restauracji i tam będzie serwowane menu del peregrino, ale od 17:30. Musimy jeszcze te 20 minut poczekać. Z przyjemnością. Akurat zwolnił się stolik przy kominku, zatem mieliśmy okazję, żeby pouzupełniać credenciale (trzeba wpisać jakieś dane) i wypić wino (3,20 EUR). Wino jest zawsze dobre :) Szczególnie, jak do niego dostaje się jeszcze po tapasku…;)))
O 17:35 zmieniliśmy pomieszczenie, dostaliśmy do ręki kartkę po angielsku z wyborem dań i wybraliśmy. Na pierwsze danie: caldo gallego (zupa z zieleniny, z fasolą, bardzo dobra). Na drugie: pork z frytkami (wieprzowina z kością, bez panierki). Na trzecie: tarta de Santiago i flan. I pół litra wody (lub wina) na głowę. Wina nie wzięliśmy tym razem, bo zaczęliśmy zasypiać. Wszystko było pyszne, najedliśmy się do syta, żyć nie umierać! Życie pielgrzyma jest bardzo smaczne, doprawdy :)
Po jedzeniu czas wrócić do albergi i przyszykować się do spania. Niby jeszcze wcześnie, ale szarówka i deszcz. Budzik nastawiony na 6 rano. Stoję przy moim piętrowym łóżku i gmeram w plecaku z mądrą miną. Wyciągam śpioszki i rzeczy do mycia – będzie okazja wziąć prysznic. Dyskretnie rozglądam się po naszej sali. Większość łóżek zajętych. Wyglądamy na najmłodszych uczestników wycieczki. No naprawdę – życie zaczyna się po sześćdziesiątce! Wszystko przed nami! Babka, która zajmuje łóżko obok (i szczęśliwie dolne), pyta o pogodę na jutro. Porozumiewamy się po angielsku z elementami hiszpańskiego. Martwię ją, mówiąc, że jutro będzie tak, jak dziś. Nie jest uszczęśliwiona moją odpowiedzią. I chyba ma jakąś kontuzję, smaruje kolana spirytusem kamforowym. Obok zajmują łóżka dwie bardzo starsze panie, siwowłose, rozmawiają ze sobą w jakimś dziwnym narzeczu. Skandynawia ani chybi!
Po prysznicu (otwarte kabiny, raczej czysto, ale bez przesady, woda właściwie ciepła…) pakuję plecak, żeby ogarnąć się na jutro. Miejsca na rzeczy zbyt wiele nie ma, trzeba się kompresować w plecaku i na koi. Utknęłam nagle, zastanawiam się, co jeszcze powinnam zrobić.
– Ty nie myśl tak dużo – zaczepia mnie ta sama babka od pogody. – Nie warto :)
Światło gasi się o 22.00. Dobranoc, pchły na noc. Byle nie pluskwy :)
Czytaj dalej, część 4 – O Cebreiro – Triacastela
(maj 2017 r.)