19 maja, Santiago de Compostela
Wilczy obudził się klasycznie, o 6:30. Ja o 7:30. Bo mnie nogi bolały. Obudziłam się, bo bolały mnie nogi!… No masakra. Wstaliśmy jednakże nieco później, odwiedziliśmy naszą restaurację pod hotelem, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy na szoping. Wsławiłam się tym, że pokazałam w sklepie palcem na czekolady i powiedziałam do pani ekspedientki:
– Tres this!
A potem Wilczy zaczął się śmiać. No i co z tego, że pomieszałam hiszpański z angielskim? Szybciej było, a wszyscy zrozumieli!…;)
Potem powędrowaliśmy do katedry. Plecaki zostawiliśmy w knajpie, ale kosturek poszedł z nami. W katedrze było tłumnie. Usiedliśmy na podmurówce jakiejś kolumny, bo nigdzie nie było już miejsca. Obok w konfesjonale siedział ksiądz i spowiadał w trzech językach: po hiszpańsku, włosku i angielsku. Przy kolumnie po drugiej stronie nawy stały nasze Szwedki. Spotkaliśmy też Amerykanów i nie-Niemców z dzieckiem oraz Słowaków. Miło tak, sami znajomi w tym kościele ;)
Zaczęła się modlitwa, ale po hiszpańsku. Potem zaczęła się msza właściwa, prowadzona we wszystkich językach świata, bo księży na ołtarzu stało siedemnastu i każdy był z innej bajki. Każdy z nich też odprawiał jakiś fragmencik mszy. Do kompletu była jeszcze pani, która śpiewała pieśni. Po hiszpańsku :) Więc z całej mszy zrozumieliśmy niezbyt wiele, ale to było interesujące przeżycie. W pewnym momencie ksiądz wymienia pielgrzymów, którzy zarejestrowali się w Biurze Pielgrzyma od poprzedniej mszy, ale nas nie wymienił – nie było “Polacos”, podejrzewam, że to przez ten powód turystyczny. No turystyczny–nieturystyczny, ale na mszę przyszli, tak? A na koniec przyszło ośmiu panów w czerwonych wdziankach i rozbujało Botafumeiro, czyli wielką kadzielnicę, która buja się przez boczną nawę kościoła od sufitu do sufitu, waży 40 kg i gdyby tak się urwała… no, poprzednio urwała się w 1937 roku ;) W każdym razie Botafumeiro sunie, pani śpiewa, organy grają, a za ołtarzem non stop przechodzi kolejka chętnych do pomacania figury św. Jakuba.
Dopiero dużo później zorientowaliśmy się, że w katedrze pod kolumną pozostał samotny nasz kostur. Pot, krew i łzy!…
– Został w najlepszym miejscu z możliwych – stwierdził Wilczy i ukradkiem otarł łzę tęsknoty ;)
Po mszy powędrowaliśmy do O Gato Negro. Postanowiliśmy nie wyjeżdżać z Santiago bez odwiedzenia tego przybytku rozkoszy, o którym pienia anielskie na Tripadvisorze wylewają się poza ekran telefonu. Must be! Więc wchodzimy, nie ma tłumu, chociaż ludzie są. Wchodzimy, patrzymy i co widzą nasze piękne oczęta? WOLNY STOLIK! Rączym truchtem pognaliśmy do niego, zabijając się po drodze o brukowaną podłogę, dopadliśmy stołków (tak, tak, STOŁKÓW) i wiadomo było, że bez walki miejsca nie oddamy. Nikt nie chciał jednak z nami walczyć, dostaliśmy nawet kartę, widać, żeśmy turyści, miejscowi wszak jedzą i piją przy barze, nie? Bez karty wiedzieliśmy, że będzie grana ośmiornica. Do kompletu zamówiliśmy wino, dostaliśmy karafkę i czarki, takie małe i płaskie miseczki w ramach kieliszków. Poza tym przyszedł chleb. I to wszystko razem było tak pyszne, że moje podniebienie wpadło w ekstazę, a żołądek błagał o meldunek w tej knajpie.
Oczywiście rozglądaliśmy się dookoła. Bardzo wyraźnie było widać, kto tu z Tripadvisora, kto tu pielgrzym, a kto miejscowy. Miejscowi stawali przy barze i rozmawiali wszyscy ze sobą naraz, popijając wino lub piwo. Pielgrzymi wchodzili z plecakami i starali się znaleźć sobie jakikolwiek przytulny kącik. Turyści wchodzili i ich stopowało: ooo, nie ma stolików, jak tu ciasno, wąskie przejście, co za podłoga nierówna!… A potem weszli ludzie w… sztormiakach. No nieźle musiało wiać na oceanie, skoro ich tak daleko od brzegu wyrzuciło!…;)
Najedzeni i usatysfakcjonowani opuściliśmy O Gato Negro i poszliśmy się pobłąkać. Znowu zaczęłam marudzić, że mi Szwedek brakuje, że świat bez nich jest jakiś taki niedokończony i że nie mogę stąd wyjechać bez spotkania z nimi! I proszę – jak na zamówienie – spotkaliśmy Elisabeth, jak wracała z zakupami. Okazało się, że wynajęły sobie pokoik z widokiem i zostają kilka dni w Santiago. Teraz już, jak się pożegnaliśmy oficjalnie, wszystko było jak trzeba :)
Poplątaliśmy się jeszcze po ulicach, szukając jakiejś pamiątkowej ośmiornicy z Santiago, ale w końcu żadnej fajnej nie znaleźliśmy, za to niefajnych cały stosik. Zapragnęliśmy w końcu odpocząć i okazało się, że pod naszym hotelem piwa się nie napijemy, bo teraz jest czas na obiad i oni nie przyjmują w knajpie gości tylko na piwo. Ach, tak?… Poszliśmy nieco dalej i daliśmy się wciągnąć na najdroższe piwo świata, do którego dostaliśmy trochę tapasów.
No i czas w drogę. Odebraliśmy swoje plecaki i powędrowaliśmy na dworzec kolejowy, gdzie udało nam się po hiszpańsku kupić bilety na pociąg do Porto z przesiadką w Vigo. Po hiszpańsku, bo pan w kasie nie mówił po angielsku, ale Wilczy się dogadał :) I tak oto skończyła się nasza camino.
Aczkolwiek obawiam się, że to nie było moje ostatnie słowo w sprawie włóczęgi.
Bo na przykład istnieje jeszcze Caminho Português… ;)
(tylko nie mówcie Wilczemu!)
Camino jest wszędzie!
Po przejściu naszej camino mieliśmy zamiar odpocząć w Porto. Wiadomo, dobre żarcie, porto i piękne widoki. I ocean. Tia…
Okazało się, że w Porto WSZĘDZIE JEST POD GÓRKĘ. Nasze zbolałe nogi, zamiast odpocząć, znowu były masakrowane. Tylko teraz nie musieliśmy nigdzie dojść, bo knajp było w okolicy pod dostatkiem :)
Ale żebyśmy nie zapomnieli o camino…
Najpierw znaleźliśmy żółtą muszlę na ścianie budynku niedaleko naszego noclegu. Szlak tędy idzie, czy jakiś pielgrzym mieszka? Chyba to drugie, bo strzałek zabrakło. A potem pod katedrą spotkaliśmy pielgrzymów na szlaku. Po raz ostatni tego lata powiedziałam: “Buen Camino” :)
Pamiętajcie: caminos są wszędzie. W czerwcu trafiliśmy na początek jednego szlaku na… wyspie Usedom, w miejscowości Stolpe auf Usedom. Rozglądajcie się, camino jest tuż! :)
(maj 2017 r.)