Poznajcie brygantynę JDL
STS Jean de la Lune stał sobie spokojnie w porcie Leith w Edynburgu od 9 lat. Jak wiadomo, statki w porcie rdzewieją, a ludzie schodzą na psy. JDL nie rdzewiał tylko dlatego, że był drewniany. Jednakże jego dni były policzone i pomimo przeciwności losu został od nabrzeża portowego oderwany i siłą oraz ciężką pracą załogi przeprowadzony do Władysławowa. Rejs polegał głównie na naprawianiu statku na bieżąco i ratowaniu go przed zatonięciem. Takie rzeczy to tylko Polacy… ;)
Tymczasem ja zaktowiczyłam w kambuzie.
którzy bliżej misy siedzą.
Mikołaj Rej
JDL wpłynął w moje życie gdzieś w grudniu, na dobre cumując w okolicach stycznia. Informacje były proste: jest statek do remontu. Trzeba go przeprowadzić do Polski. Jest wyposażona kuchnia. Potrzebny jest kucharz. I co ja na to?
A ja na to, jak na lato. Zastanowiłam się, czemu nie, od myślenia podobno głowa nie boli. Jeść lubię. Gotować też lubię. Kuchnia jest moim ulubionym pomieszczeniem, a dobrze wyposażona kuchnia sprawia, że chęć pichcenia wzrasta. Z drugiej strony, nic mnie tu nie trzyma, a jeśli nie spróbuję, do końca życia będę żałować…
– I co, popłyniesz sobie na drugi koniec świata? – zapytał Wilczy niby ot tak, jak żona marynarza.
– Tak, i w każdym porcie będę miała kochankę… – wymamrotałam w odpowiedzi.
Swoją drogą, na pytanie, czy żeglarz faktycznie w każdym porcie ma kobietę, Stara Zientara zawsze odpowiada: “Nie wiem, nie byłem jeszcze w każdym porcie” ;)
A Wilczy sam miał okazję popłynąć na koniec świata, bo brał udział w przeprowadzeniu statku.
Pod koniec marca, w biegu załatwiając ostatnie ważne sprawy, pakowałam sztormiak i kalosze oraz ciepłe gacie (wszak jadę na daleką północ, tam zimno, wilgotno i wilki wyją). Poczesne miejsce w bagażu stanowił jadłospis rozpisany na planowane dwa tygodnie rejsu razem z listą zakupów – dwa świstki stanowiące owoc mojej wytężonej pracy intelektualnej. Jako inspirujący dodatek wepchnęłam do plecaka kilka książek kucharskich, w tym jedną o zupach – czytając ją dostawałam ślinotoku i chciałam gotować te cuda już, natychmiast! Niestety, potem okazało się, że z niektórych pomysłów muszę zrezygnować, bo w Szkocji pewne produkty zwyczajnie nie występują albo w docelowej kuchni nie występują pewne narzędzia. Życie kucharza nie jest łatwe ;p
Na pokład JDL weszłam po krzywej desce późnym popołudniem. Z prawej – dziób z bałaganem. Z lewej – nadbudówka z mesą i kambuzem, dalej – nawigacyjna. W mesie bałagan, w kambuzie dziewięcioletni zaschnięty kurz. Prawie pionowa zejściówka do wnętrza. Zapach stęchlizny. Stare, nadgnite materace. Niedomykające się drzwi do toalety, kapryśny przycisk do spuszczania wody, niedziałające prysznice. I zatrzaśnięte drzwi do kajuty numer 3, gdzie schowały się dwa materace, więc kajutę trzeba było otworzyć. A potem psyche ją zaanektowała, z pewną taką nieśmiałością zastanawiając się, skąd będzie kapać…
A powinnam raczej zastanowić się, skąd NIE BĘDZIE kapać!…
Kapało zazwyczaj z sufitu, nie przebierając w środkach. Póki staliśmy w porcie, kapało z okolic śruby i z belki. Jak wypłynęliśmy, to co prawda śruba i belka były już opatulone porządną warstwą silikonu, ale za to statek płynął w przechyłach i kapało z dziur w burtach. A ściślej: lało się Wilczemu, zajmującemu górną koję, na nogi. Chlustało kubkami, nie przejmując się jakimś tam detalicznym kapaniem ;) Na to silikon już nie pomógł…
– Dotknąłem palcem, a to mi zaczęło mlaskać! – zwierzył się Wilczy w towarzystwie na temat naszego sufitu. Harp skomentował:
– Weź się za młodsze…
– Mój materac chłonie jak gąbka… – wymamrotał jeszcze Wilczy i poszedł walczyć z przeciekiem.
Tymczasem w już zaokrętowanej załodze było dwóch mechaników: Janusz i Damian. Był też bosman Jarek, pani kapitan Magda i jej córka – architekt. No i oczywiście armator, niegdyś Kapitańcio, czyli Piotrek. Dojechać miały ręce do lin, czyli Harp, Bart z rodziną, Wilczy i niejaki Marcin, Strasznym Wujem zwany. Zjeżdżali się w różnych dziwnych odstępach czasu, Bart z Agnieszką i dziećmi przyjechali kilka godzin wcześniej, Harp o czasie, Wilczy się spóźnił. Agnieszka zajęła się ogarnianiem wnętrza statku i poznała przeróżne schowki, więc wysłałam do niej Wilczego z plecakiem – na plecak jakoś nie było miejsca w naszej kajucie:
– Dogadaj się z Agnieszką, ona Ci pokaże różne takie fajne miejsca…
Zanim ruszyliśmy na morza i oceany, trzeba było ogarnąć okręt. Następny tydzień zatem spędziliśmy na WIELKIM SZOROWANIU. Nieco wsparci pomocą z zewnątrz zajmowaliśmy się czyszczeniem i ogarnianiem oraz orientowaniem się: a do czego ten kijek? A do czego ten sznurek? A co się stanie, kiedy pociągniemy za to? Ojej, sznurek został nam w ręku i rozsypał się na drobne niteczki…;)
Po umyciu pokładu okazało się, że on wcale nie jest zielony. Że pod grubą warstwą mchu i porostów są piękne deski, a sam pokład przestał być megaśliski.
Psyche ogarniała kambuz :) Już po dwóch dniach spędzonych głównie na szmacie i przy zmywarce można było zacząć z kambuza korzystać. Stalowe naczynia, półmiski, patery; ogromne gary, wielkie miski, cała masa plastikowych pojemników, magnes na ścianie na noże, szuflady na narzędzia, kosze – organizery, kilka półek i szufladek na setki sztućców. Wszystko po wyczyszczeniu należało od nowa poukładać, a najlepiej od razu zaształować. Niestety, półki okazały się być mało odporne na bujanie, bo składały się głównie z ogromnych pustych przestrzeni i wiadomo było, że ształowanie nie będzie takie proste…
Kuchenka mikrofalowa. Podobno nawet działająca, chociaż ja się wolałam do dziewięcioletniego kurzu nie dotykać. W środku bakterie założyły własną cywilizację i właśnie grały w oczko. Toster mógłby spowodować pożar nie tylko statku, ale także całego portu. Czajnik elektryczny losowo i z pewną dozą złośliwości wysadzał korki nie tylko na statku, ale na całej kei… Takie tam drobne atrakcje…;)
Edynburg składa się głównie z mgły
Przez cały pierwszy tydzień kursowałam między swoją kajutą, prysznicem dziobowym, kambuzem wraz z mesą oraz hipermarketami spożywczymi. Do sklepów byłam wożona autem po niewłaściwej stronie drogi, co moja świadomość znosiła z niejakim niepokojem, cały czas oczekując zderzenia z innymi uczestnikami ruchu. Ale nie, skubańcy wszyscy jeżdżą po tej drugiej stronie, więc jakoś to działało. Podobno nawet tak jest jakoś bardziej naturalnie, nie wiem, nie wnikam, jestem praworęczna, ruch prawostronny jest dla mnie naturalny, inaczej to dewiacja, ale niech im tam będzie ;) Edynburg zatem zwiedziłam na trasie lotnisko – port – sklepy. W okolicach niedzieli, jak już byli na pokładzie wszyscy prócz Strasznego Wuja, zarządziłam zwiedzanie miasta, dzięki czemu udało mi się zejść na chwilę ze statku i zobaczyć coś więcej.
A przynajmniej taki był plan…
Pierwszy przystanek zaraz po wyjściu z portu to była knajpa ze stekiem. Jest Szkocja, musi być stek (i whisky, rzecz jasna). Stek był, posileni ruszyliśmy zatem na podbój miasta. Piętrowy autobus zawiózł nas w stronę centrum, po drodze mijając mnóstwo polskich sklepów, nie tylko spożywczych. Także księgarnie i fryzjera. Zamarzyła mi się kapusta kiszona…;)
Gdzieś dalej do autobusu wsiadła Magda, potem mignął nam Damian (najwyraźniej nie jest problemem spotkać kogoś z 10-osobowej załogi w środku obcego miasta z liczbą mieszkańców prawie 500 tysięcy…), w końcu wysiedliśmy i powędrowaliśmy w górę, bo zamek – jak to zamki zazwyczaj – usadowił się na wzgórzu. Im wyżej, tym wilgotniej i jakoś tak… chmurzaściej. Mgła nas atakowała niepostrzeżenie, acz skutecznie. Przed zamkiem zatrzymał nas na chwilę The Scotch Whisky Experience – sklep i degustatornia whisky, ale dzielnie poszliśmy dalej, bo nam w końcu ten zamek zamkną i tyle będzie ze zwiedzania.
Zamek wyłonił się z mgły jakoś tak nieśmiało. No stała tu niewątpliwie kupa kamieni, ale żeby ją zobaczyć, to trzeba było podejść na kilka metrów. Fragmentami, owszem. Jakaś armata, jakaś ściana budynku, silnie oświetlony Cmentarz Psów, latarnie, drogowskazy. Mur, za którym z całą pewnością rozciągało się piękne miasto, a za nim zatoka i morze. Morze? Jakie morze?… Jakie miasto?!?… Nawet zamkowej wieży z powiewającą flagą nie było widać!…
Zwiedziliśmy zatem trochę wnętrz, a to muzeum wojskowych sytuacji, a to więzienie, tu mundury, tu hamaczki, tu jakieś dziury w skale. A do tego, rzecz jasna, sklep z giftami: szaliczki w szkocką kratę ;)
I te rury kanalizacyjne, przymocowane pięknymi zdobieniami do zewnętrznych ścian budynków.
Z zamku powędrowaliśmy do sklepu z whisky, gdzie spędziliśmy trochę radosnego czasu, głównie na oglądaniu, ale nie tylko. No ładnie tam było! :) Jeszcze spacer kawałkiem miasta i trzeba było wracać, robić kolację.
Z atrakcji edynburskich zwiedziliśmy jeszcze sklep z materiałami, gdzie było naprawdę pięknie, a materiały miały takie wzory, że ja bym tam mogła zamieszkać. Na wystawie sklepu umościła się syrena z błyszczącym, zielonym ogonem, materiałowe rybki oraz gobelin z ośmiornicą. Nie mogłam oderwać od nich wzroku. A w środku było jeszcze lepiej, a sklep miał dwa poziomy i ja chcę jeszcze raz!…
Jako antyatrakcja wystąpiła restauracja The Conan Doyle, gdzie obsługa przez 10 minut robiła wszystko, żeby nas nie obsłużyć, pomimo wielokrotnego przechodzenia obok nas. Nie, to nie, ale takiego obrotu spraw się nie spodziewałam. Dodatkowo nigdzie nie można było zjeść tradycyjnego fish & chips pomimo istnienia dania w karcie. Przykro nam, nie ma frytek – mówili, albo: Przepraszamy, ryby nie dowieźli. Aha.
Włócząc się po Edynburgu posługiwaliśmy się mapą miasta, wycyganioną chwilowo od Barta i Agnieszki. Potem uparcie chcieliśmy im ją oddać, ale oni – równie uparcie – nie chcieli jej przyjąć z powrotem. Mapa stała się w końcu kością niezgody i nikt jej nie chciał. Może dlatego, że w końcu wypłynęliśmy i nie była już nikomu potrzebna?…;)
JDL jest kobietą
W końcu nadszedł moment, w którym zaczęliśmy oddawać cumy. Z nabrzeża żegnał nas John Very Important, poprzedni właściciel statku, emocjonalnie bardzo z nim związany. Na pożegnanie Johna statek spalił jeden z generatorów i buchnęło czarnym dymem.
Przycumowaliśmy z powrotem.
Coś tam pokręcili, pokręcili, pokombinowali, udało się, jednak płyniemy. Pierwsze chwile w oderwaniu od nabrzeża. Czy statek działa? Działa! Patrzę na rufę i widzę bardzo zmartwioną twarz Janusza, Pierwszego Mechanika. On już wie, co nas czeka w drodze, on już to przeczuwa…
Jeszcze kilka chwil w śluzie i wypływamy na szeroki przestwór oceanu, czyli na wody Morza Północnego. Nikt jeszcze nie przypuszczał, co JDL dla nas szykuje…
A JDL, jak to kapryśna dama, postanowiła zacząć z nami zabawę w kotka i myszkę. Mechanicy przemieszczali się od jednej awarii do drugiej przez kambuz z kawą, po drodze naprawiając, co się da. Nawigatorzy działali bez przyrządów, bo na przyrządy nie wystarczyło prądu. Lodówki zazwyczaj działały, ale nie przez cały czas, zatem zaczęło z nich płynąć, zatem na podłodze w kambuzie zrobił się basen. Statkiem bujało, ludzie zaczęli odczuwać skutki choroby morskiej. Zmywarka nie działała, bo nie działał generator.
Pierwszy raz śpiąc na fali, budziłam się co i rusz i w pewnym momencie zaczęłam słyszeć chlupotanie. Jak to na morzu, chlupotanie słychać zawsze, więc nie wydało mi się to bardzo dziwne, ale zastanowiło mnie to, że słyszę je jakby z wnętrza statku, a nie przez burtę… Kiedy chlupotanie wody wewnątrz staje się głośniejsze niż to z zewnątrz, to wiedz, że coś się dzieje. A konkretnie: dzieje się zęza…
To był jednakowoż jakiś straszny poranek i polazłam robić śniadanie. W mesie spotkałam nad kawą Janusza, który stwierdził, że w ogóle nie spał tej nocy i to mnie trochę zmartwiło. Ale zajęłam się kambuzem i dopiero przy okazji gotowania zupy dopadł mnie Piotrek z wiadrem z wodą. Kazał wylać na zewnątrz. A potem podał następne i następne…
Wspólnymi siłami zrobiliśmy chiński taśmociąg. Wiadra napełniane w zęzie wędrowały po zejściówce do mesy, a stamtąd za burtę. Chlupotanie wewnątrz statku stało się faktem, a nie tylko moimi majakami sennymi i zrobiło się jakby nieco groźnie. Cały czas płynęliśmy, nabierając wody. W zęzie istniała konkurencyjna cywilizacja. Mieszkają tam liny, koło ratunkowe, różnego rodzaju śmieci, pudełko chusteczek higienicznych, jakieś niezidentyfikowane fragmenty czegoś. Zaglądając tam przez dziurę w podłodze trudno było oprzeć się wrażeniu, że za chwilę spod podłogi wypłynie taka biedna, mokra mysz na kawałku drewienka, spojrzy do góry i powie:
– No wreszcie!…
– Po co na statku jest zęza?
– Żeby się tam zbierała woda. Ale zazwyczaj zbiera się jej rozsądna ilość, a my jak zwykle mamy wszystko w promocji…
Pompy zęzowe może i by działały, gdyby działał generator, przy którym kolejną godzinę spędzali Janusz z Damianem. Pompy ręczne owszem, przydały się na czas jakiś, ale zaraz potem się tajemniczo zapychały i przestawały pompować. Pompy przeciwpożarowe się grzały. A zęzy pełne…
Pełne wiadra w lewo, puste w prawo. Monotonny ruch. Nie rozchlapać. Nie wylać. Nie uderzyć pełnym wiadrem o nic, nie wpychać pustego wiadra w ręce osoby z pełnym wiadrem. Przy jakimś trzysetnym wiadrze padło pytanie:
– Ale chociaż coś ubyło?…
– Nie. Ale jest dobra wiadomość. Nie przybywa…
W okolicach siedemsetnego wiadra chłopcy uruchomili generator i można było zjeść miskę zupy, która się zdążyła klasycznie ugotować na wolnym ogniu. To znaczy zjedli ci, którym Neptun oszczędził żołądki i błędniki…;)
Jak uratowaliśmy zęzy, to padł silnik.
– Co się stało?
– Nie wiem, silnik nie działa. Gdyby coś wiało, to spróbowalibyśmy postawić żagle, ale nie wieje… Dobrze, że chociaż dryfujemy we właściwym kierunku.
Silnik został naprawiony, to poszło coś innego. I tak w kółko. JDL zdecydowanie jest kobietą, która się mocno buntowała przed wypuszczeniem jej na salony w takim stanie… Nieuczesana, niepomalowana, z mchem na żaglach i dziurami w burtach, no w sumie wcale się jej nie dziwię! :)
Nabrzeże Kopenhagi powitaliśmy z radością i nie widziałam dokładnie, ale założę się, że ten i ów cichcem pocałował ziemię ;) Wilczy przy wieczornym piwku, podnosząc flaszkę, stwierdził:
– Mógłbym powiedzieć: za cudowne ocalenie, ale to nie byłoby takie absurdalne jak zwykle…
Wieczór zakończył się pokazem fajerwerków. No naprawdę konkretnie postrzelali, aż się wzruszyliśmy, że Kopenhaga tak nas powitała ;)
JDL przeciągnęła nas pod kilem, ale w końcu uznała nas za godnych przebywania na pokładzie i przestała być kapryśna – albo skończyły jej się pomysły :) W każdym razie droga z Kopenhagi do Władysławowa przebiegła już bez większych atrakcji pokładowych. Co prawda płynęliśmy bez map (bo statek nie był w nie wyposażony), do tego przy polskim wybrzeżu dopadła nas bardzo konkretna mgła, ale do Władysławowa trafiliśmy bez pudła :)
Tańcząca z garami
Bóg zesłał ludziom pożywienie, a diabeł kucharzy.
Lew Tołstoj
Tymczasem w kambuzie też było gorąco. Głównie za sprawą kuchenki gazowej i piekarnika ;) Jedzenie miało być zdrowe, nie smażone, więc było gotowane lub pieczone. I tak: kurczak pieczony w całości, karkóweczka marynowana z pomidorami suszonymi w zalewie z oleju z tychże pomidorów i sosu sojowego, pieczona jagnięcina, pieczone ziemniaczki, zupy-kremy, rosołek… Przy którejś kolejnej zupie padła sugestia, że to jeszcze ciągle echa pierwszej zupy edynburskiej, bo jak wiadomo: najpierw robi się rosół, potem z rosołu robi się np. kalafiorową, potem się robi z niej pomidorową i tak w kółko, bazując na jednej zupie można oblecieć dwa tygodnie ;)
Przy okazji jednego z pierwszych rosołków gotowanych w balii, Wilczy co i rusz zaglądał do gara. Po dwóch godzinach spojrzał znowu i mówi z wyrzutem:
– Ale tego rosołu to jest mniej!…
– A słyszałeś kiedyś o parowaniu? – odpowiadam. Do kambuza wchodzi Harp. – A słyszałeś kiedyś o Harpie? No to zapomnij o parowaniu…
E, nie, tak naprawdę Harp aż tyle chyba nie wyżarł z gara podczas gotowania…;)
Generalnie: szaleństwo kulinarne! Jednakowoż ogarnięcie tych stosów brudnych naczyń przy niedziałającej zmywarce i kambuzie nieprzystosowanym do zmywania ręcznego, do tego na konkretnej fali, było dość dużym wyzwaniem. A ogarnięcie brudnych naczyń i przygotowywanie kolejnego posiłku w tym samym czasie to już w ogóle wyższa szkoła jazdy i bez pomocy drugiej pary rąk nie do zrobienia.
Na Morzu Północnym bujało. Bujanie lubię, nie przeszkadza mi, gary dało się poustawiać na kuchence między ogranicznikami sztormowymi, okazało się, że ograniczniki wytrzymują, zatem trzeba było tylko pilnować, coby się z garów nie wylewało. Ale sałatka się sama nie pokroi, warzywa do zupy czy mięso na gulasz też nie, a telefon na mostek z prośbą: “Przestańcie wreszcie tak bujać!” skutkował wybuchami radosnego i niekontrolowanego śmiechu, dobiegającego z nawigacyjnej jeszcze długo po odłożeniu słuchawki. Dlatego przyjmowałam przedziwne pozycje, starając się jakoś zaprzeć o coś, aby wykonać swoją pracę. Pomimo to nieraz leciałam przez cały kambuz z nożem w jednej ręce i cebulą w drugiej, wrzeszcząc mało cenzuralne słowa i ciesząc się, że statek ma tylko kilka metrów szerokości i daleko nie polecę. Po czym zatrzymywałam się zadem na koszu na śmieci i mogłam – korzystając z przechyłu w drugą stronę – przemieścić się z powrotem do stanowiska pracy przy drugiej burcie ;) Zdecydowanie zrobiłam po kambuzie dużo więcej kilometrów niż by to wynikało z jego wymiarów…
Innym razem usiłowała zabić mnie lodówka. Po jakimś wyjątkowo bujającym momencie otworzyłam ją niczego nieświadoma, a ułamek sekundy później dostałam w rękę butelką z mlekiem. Edynburskie butelki z mlekiem mają 2 litry płynu, ta była już napoczęta, więc miała nieco ponad litr. Butelka ruszyła z górnej półki, odbiła się od mojej ręki, potem od drzwiczek lodówki i z furią uderzyła o podłogę, rozpadając się na kawałki i rozlewając mleko po okolicy. Nigdy w życiu podłoga w kambuzie nie była taka czysta, jak podczas tego rejsu, bo co i rusz była zmywana…;)
Mimo tych wszystkich bujających atrakcji i przechyłów dochodzących do 20 stopni, nie skrzywdziłam ani siebie, ani innych (nawet im nic nie dosypałam do żarcia…;). Dwie kontuzje, których nabawiłam się w kambuzie, powstały już po zacumowaniu we Władysławowie :D
Tymczasem w kubryku
Przykambuzowa mesa stała się miejscem spotkań, gier i zabaw towarzyskich, mlaskania, siedzenia nad kubkiem kawy ze zrezygnowaną miną, występów publicznych, salą bankietową i telewizyjną, czyli generalnie kubrykiem. Życie towarzyskie statku toczyło się głównie tutaj.
– Obudźcie Marcina, niech coś zagra – zaproponował Piotrek.
– To będzie trudne, bo Marcin nie śpi – odpowiedział Bart.
Straszny Wuj śpiewał, dzieci się bawiły albo oglądały bajki, flaszki wędrowały z rąk do rąk.
– Czy ktoś cierpi na niedobór grzebienia? – zapytał Piotr, prezentując zebranym zestaw grzebieni, ewidentnie chcąc się pozbyć jednego z nich.
– Ta… – odparł Bart, w połowie łysy ;)
– Wilczy, ty chodzisz w bieliźnie? – zainteresowałam się, patrząc na Wilczego w bieliźnie termoaktywnej.
– A normalnie chodzi bez bielizny? – podchwycił Harp.
Damian od dwóch dni bawi się zestawem gier przywiezionym przez Agnieszkę. Wsiąkł kompletnie i poświęcał na to każdą chwilę. A potem zaczął produkować klocki z gąbki, żeby się nimi bawić podczas rejsu, kiedy klocki drewniane mogą nabyć morderczych zapędów na fali :)
Z morskich opowieści Barta:
– To był mój drugi rejs. Był kapitan, pierwszy oficer, drugi oficer, trzeci oficer i ja. Więc sterowałem 18 godzin na dobę, bo oni nawigowali.
Jacht jest wyposażony w stempel. Taki porządny, okrągły, z wizerunkiem statku. Oczywiście stempel ma ogromne powodzenie wśród dzieci. Dostają stempelek co godzinę, jeśli były przez tę godzinę grzeczne, więc one bardzo się starają, a my w tym czasie błogosławimy pomysł. Ja oczywiście też zapragnęłam mieć stempelek w kapowniczku, więc sobie ślicznie wstemplowałam i pokazuję Wilczemu.
– O! Skąd masz stempelek?
– Grzeczna byłam…
Sail JDL
Jean de la Lune stoi teraz przy nabrzeżu we Władysławowie i przechodzi remont. Jest malowana, odświeżana, uszczelniana, czyszczona, przebudowywana… Dostanie nowe liny i żagle, nową kotwicę i jeszcze kilka drobiazgów i błyskotek, z których – jak każda kobieta – z pewnością się ucieszy i które już za chwileczkę, już za momencik zaprezentuje światu. Jak najpiękniejszą biżuterię :)
Remont JDL from psyche on Vimeo.
(marzec 2014 r.)
z calej opowiesci mam za zle tylko jedno – ze nikt do mnie nie zadzwonil ze jest impreza!