Azory? To portugalski archipelag na środku Oceanu Atlantyckiego. Wyspy to czubki wulkanów, nadal działających. Są tu i kaldery (jeziora wulkaniczne), i gorące źródła, a także szczeliny, z których cały czas wydobywają się siarkowe wyziewy. Rejon jest aktywny sejsmicznie, ale większość wstrząsów jest nieodczuwalna. W przewodnikach piszą, że wyspa Świętego Michała (São Miguel) jest wiecznie zielona i pełna życia. Jest styczeń i polska szaruga, i nawet wizja częstych opadów deszczu na Azorach nam niegroźna – lecimy złapać choć trochę słońca i oderwać się od codzienności. Na środek oceanu. Byle dalej! :)
Zobacz także:
Zjeść Azory |
Najpierw – podróż jeszcze Polskim Busem (już zamienionym we FlixBusa) na lotnisko w Berlinie. Doprawdy nie wiem, po co nam papierki na bagaże, skoro potem i tak jest wolna amerykanka w odbieraniu tych bagaży, polegająca głównie na pokazaniu paluchem, który plecak się wybiera :) Schönefeld to typowe lotnisko tanich linii: ze trzy baraki postawione w polu, nieopodal centrum handlowego (kilka przystanków autobusem). I tu spotyka nas pierwsza niespodzianka. Bez problemu przechodzimy przez pierwszą kontrolę kart pokładowych i security control, ale przed przejściem przez gate okazuje się, że w aplikacji nie ma naszych kart pokładowych. Zniknęły. Restart telefonu nie pomógł, kart nie ma, nie można ich zrobić od nowa, bo jesteśmy już odprawieni i w ogóle nic nie można zrobić. Podchodzimy niemal jako ostatni do bramki i zbieramy siły do ewentualnej walki z systemem, bo nie ma opcji, żebyśmy nie polecieli na wakacje!… Na szczęście pani, widząc polskie paszporty, wita nas swojskim “Dzień dobry” i po wysłuchaniu naszych tłumaczeń drukuje nam karty pokładowe… na drukarce igłowej. Mieliście kiedyś takie stylowe karty pokładowe? ;) Bez problemu wchodzimy do samolotu, chociaż witający nas steward ma nieco zdziwioną minę, ale akceptuje takie karty. Z ulgą siadamy w fotelach. Z kolejnych kart pokładowych robimy na wszelki wypadek zrzuty ekranowe.
Na lotnisku imienia Jana Pawła II w Ponta Delgada lądujemy koło 23. Poprzednia noc spędzona w Polskim Busie nie nastraja nas zbyt rozrywkowo, chcemy tylko napić się wina, które kupiliśmy na lotnisku w Lizbonie i pójść spać. Ale trzeba dostać się do hotelu. Taksówka do centrum miasta kosztuje więcej, jeśli podróżny ma bagaż (a finalnie, tak czy siak, 10 EUR).
Nasz hotel to Residencial Sete Cidades, niedaleko ścisłego centrum, przy ruchliwej, aczkolwiek wąskiej i jednokierunkowej ulicy. Mamy pokój na trzecim piętrze, na szczęście w hotelu działa winda. Meldujemy się, dostajemy od przemiłej pani recepcjonistki korkociąg i zapewnienie, że nic się nie stanie, jeśli zapłacimy rano.
W pokoju otwieramy okna, żeby nieco przewietrzyć i odkrywamy rolety zewnętrzne (fajna sprawa, okno może być otwarte, a roleta chroni przed ostrym wschodnim słońcem). Okna pokoju wychodzą na wewnętrzny dziedziniec hotelu i jednocześnie wypożyczalnię samochodów, z której potem skorzystamy (jako goście hotelowi mamy zniżkę). Nad nami jest taras, z którego jest fajny widok na miasto i ocean, idziemy tam na chwilę z winem. Gdzieś tam, przed nami, jest port :) W łazience widzę, że do lustra przymocowane są lampki, obok wisi sznurek, więc bez zastanowienia – żeby włączyć światełka – ciągnę za sznurek. Lampki nadal są zgaszone, za to skądś słyszę dzwonek. I odkrywam przy sznurku napis: EMERGENCIA. Sekundę później dzwoni telefon w pokoju i słyszę, jak Wilczy rozmawia z recepcjonistką, że to oczywiście pomyłka i bardzo przepraszamy za zamieszanie ;) Znaczy: działa! Alarm trzeba wyłączyć drugim przyciskiem w okolicy drzwi. Od tego czasu bardzo uważam, zanim coś nacisnę lub pociągnę ;) Kolejny przycisk alarmowy znajdujemy nad łóżkiem, tuż obok wyłącznika światła – i tutaj też trzeba uważać, żeby nie narozrabiać. Azory powitaliśmy więc z przytupem ;)
Rano idziemy na śniadanie (od 7:30 do 10:00). Jest podawane w barze na 1. piętrze naszego hotelu. Bar jest niewielki, raptem kilka stolików, na blacie – szwedzki stół z niewielkim w sumie wyborem. Wędlina, ser, twaróg, owoce, jogurty, płatki, mleko, kilka rodzajów pieczywa. Kawa i herbata. Pochłaniamy witaminy :) Po śniadaniu idziemy w miasto. Pomacać Azory. Odetchnąć oceaniczną bryzą. Z około zera stopni w Polsce wpadamy w bezpieczne kilkanaście, jest słonecznie, chociaż po niebie plączą się jakieś chmury. Podobno zmienność pogody na Azorach jest już słynna. Miejscowi mówią: nie podoba ci się pogoda? Poczekaj 5 minut! I to się naprawdę sprawdza, o czym w ciągu następnych kilku dni przekonujemy się wielokrotnie.
Tymczasem idziemy do Mercado da Graça, czyli na miejscowy targ. Wiadomo, chcesz poznać jakieś miejsce, idź na targ i zobacz, co jedzą ;) Przy wejściu na targ jest uroczy, malutki sklepik z serami i innymi lokalnymi smakołykami. Nazywa się O Rei dos Queijos, czyli król serów. I faktycznie, było w czym wybierać! Do serów – masa przetworów owocowych, likierów i win. W hali targowej spotykamy wielką, biało-czarną, sztuczną krowę (Azory słyną z fantastycznej wołowiny), kilka stoisk z warzywami, znacznie mniej stoisk z przyprawami, mięsem, rybami (reszta jest po prostu zamknięta) i sklepiki z ciuchami. A w głębi jest salon fryzjerski, czynny w piątki i soboty…;) Decydujemy się od razu na miejscowego ananasa (z nich też słyną Azory ;), prosimy sprzedawcę, żeby go nam od razu pokroił i potem siadamy na ławeczce i próbujemy. Nie jest bardzo słodki, raczej kwaskowaty, ale naprawdę smaczny, a że jest niewielki, to w sam raz na jeden raz :)
Potem włóczymy się uliczkami, znajdujemy sporo opuszczonych kamienic, uczymy się chodzić wąskimi ulicami prawie bez chodników, za to z mknącymi za szybko samochodami. Czasami mam wrażenie, że za chwilę będę potrącona lusterkiem! Zanim się przyzwyczaję do tego szaleństwa, mija kilka dni. Jednak mimo tego, że miejscowi jeżdżą jak wariaci, nie widać wypadków. Zresztą nie mają za bardzo gdzie się rozpędzić, mają ledwie kawałek drogi szybkiego ruchu, a poza tym wyspę spowija sieć serpentyn… Niemniej jednak na drogach jest bezpieczniej niż w Gruzji :D
Trafiamy do baru Café Clipper i zamawiamy likier z marakui (po portugalsku: marakuża). To jedna z rzeczy, które musimy spróbować na wyspie! Barman o fizjonomii dzwonnika z Notre Dame stawia dwie szklanki na blacie, nalewa likieru i zostawia butelkę, uśmiechając się do nas przyjaźnie. Likier jest niesamowicie słodki, może dlatego, że na co dzień nie pijamy likierów ani innych słodkich rzeczy. Ale przekonujemy się do smaku i w sumie – dobre to! :) W barze można kupić jakieś słodkości, zjeść przekąskę, obejrzeć mecz (a nawet dwa, pod sufitem wiszą dwa telewizory i na każdym leci co innego), a także kupić los na loterię. Poza tym widać, że spotykają się tu miejscowi.
Likier wzmaga apetyt, więc następnym miejscem jest restauracja na drugim rogu skrzyżowania, gdzie zamawiamy zupę dnia (zupa fasolowa z chorizo, jakąś kapustą i makaronem, pyszna ;). Siadamy przy stoliku na ulicy, co jakiś czas przejeżdża nią samochód, który prawie ociera się o krzesełka.
Następnym punktem programu jest brama miejska, czyli Portas da Cidade na placu Gonçalo Velho. Obok jest kościół św. Sebastiana i to jest absolutne centrum miasta. Dookoła same urzędy. Wszystkie budynki tutaj to typowa azorska architektura: bielone ściany i ciemne obramowania ze skały wulkanicznej. Ładne i wyjątkowe, na stałym lądzie tego nie spotkamy. Tu, 1500 km od wybrzeża, świat wygląda nieco inaczej, w końcu przez lata się rozwijał osobno :)
Idziemy wzdłuż nabrzeża. Natykamy się na budki firm, które w sezonie zabierają wycieczkowiczów na rejsy w poszukiwaniu wielorybów. Największą szansę na spotkanie wielorybów mamy w maju/czerwcu, wtedy w okolicach krąży wiele rodzajów tych morskich ssaków. Poza nimi można spotkać tu delfiny :) W styczniu jednak budki są zamknięte, tak samo zresztą, jak centra nurkowe. W porcie na stojakach stoją wyciągnięte na zimę łodzie, niektóre domagające się pilnego remontu. Budki z goframi i lodami zamknięte na głucho. No dobra, jest 16-18 stopni, jesteśmy poza sezonem, a zamiast lodów zjedlibyśmy coś konkretnego. Idziemy więc do Restaurante Gastronomo, zamawiamy zimne piwo. Z ryb, leżących w lodzie, wybieramy jedną, gospodarz mówi, że to boca negra (a nie jest czarna, tylko czerwona, wtf?). Ryba jest grillowana, dostajemy do niej ziemniaczki, bataty, sałatkę i ryż. Ryż podbija nasze serca natychmiast, jest z odrobiną warzyw i masłem, przepyszny! Nagle orientujemy się, że knajpa praktycznie opustoszała. Sprawdzamy w googlach (przecież nie będziemy biegać do drzwi ;), że jest czynna do 15.00, a potem ma przerwę – sjestę. Jest 14:40. Ups!… Właściwie prawie wyrabiamy się z jedzeniem, nikt nas nie popędza, nikt nie daje nam do zrozumienia, że czekają tylko, aż skończymy. Po zabraniu talerzyków, kiedy my już szykujemy się praktycznie do wyjścia, tylko chcemy zapłacić, pani gospodyni przynosi na nasz stolik pięć butelek z likierami, dwa kieliszki i zaczyna opowiadać:
– To są nasze tradycyjne likiery. Z marakui, ananasa… Ja najbardziej lubię ten, jeżynowy. Którego chcecie spróbować?
Zaskoczeni wybieramy jeżynowy i mandarynkowy, są oczywiście słodkie i całkiem mocne, potem pytamy o jeszcze inny trunek: likier o nazwie Licor de Leite. Kojarzy nam się z mlekiem, ale jest przezroczysty, to jak to tak? Dostajemy do spróbowania, pani tłumaczy, że to taki likier o smaku śmietankowym, no faktycznie jest dobry :) Na koniec dostajemy prośbę, żeby się podzielić naszymi wrażeniami na Tripadvisorze, gospodarze ściskają nas na do widzenia, jak wujek z ciocią i żegnamy się z bananami na twarzach. To był niezwykły obiad! :)
Po obiedzie nie mogło zabraknąć deseru. Zobaczyliśmy reklamę: kawa i pastéis de nata za 1 EUR, skorzystaliśmy od razu. Okazało się, że wejście jest jedno do kawiarni (na lewo) i supermarketu (na prawo). A gdzie jest toaleta? No przecież w supermarkecie!… Gdzieś tam między półkami z żarciem dla psów i kotów a ciasteczkami dla ludzi są drzwi w ścianie, a za nimi całkiem porządna i obszerna, czysta toaleta!… No tego jeszcze nie grali. Idziesz kupić śledzika, wino, ser i chleb i przy okazji możesz skorzystać. Doskonały pomysł ;)
W hotelu ustalamy, że weźmiemy auto od jutra na 3 dni. Mamy wrażenie, że obeszliśmy miasto Ponta Delgada w całości (co nie do końca jest prawdą ;), czas zobaczyć wyspę. Auto kosztuje nas około 30 EUR dziennie, to już ze wszystkimi ubezpieczeniami i zniżkami. Przynajmniej niczym nie musimy się martwić. Wieczorem idziemy jeszcze na spacer wzdłuż nabrzeża, oglądamy fort w zachodniej części miasta i trafiamy do baru na steki. W końcu to jedna z azorskich potraw narodowych ;)
Auto dostajemy zatankowane do pełna i takie musimy oddać. Na wyposażeniu jest GPS, który ustawiliśmy na język polski, ale okazało się, że nie jesteśmy w stanie się z nim dogadać, bo nie znamy adresów, tylko punkty na mapie, a on z punktami to jakoś sobie nie radzi. Wróciliśmy więc do nawigacji w telefonie. Wyspa ma długość około 90 km, szerokość do 15 km, duża nie jest, za to mocno górzysta. Zaczynamy zwiedzanie od zachodniego krańca, zatrzymując się co kawałek na kolejnym miradorku (punkcie widokowym, port. miradouro). I nagle okazuje się, że São Miguel to wyspa miradorków. Są ich tu setki! Na niektórych trasach są co 200 metrów i faktycznie, z każdego widać inny, równie piękny fragment świata :) Przy każdym jest mały parking na kilka samochodów i dobrze, że przyjechaliśmy w styczniu, bo mimo małej ilości turystów czasami jest kłopot z zaparkowaniem. A wąskie drogi nie pozwalają na parkowanie na poboczu.
Nasz pierwszy punkt widokowy nie nastraja optymistycznie. Coś siąpi z zasnutego po horyzont chmurami nieba. Jest szaro i ponuro, jednak w odróżnieniu od kraju – wzgórza pokryte są mokrą, soczystą zielonością. Trawy, krzaki, kwiaty, wszystko jest zielone! Widok jednak mamy mocno ograniczony mgłą i chmurami. Gdzieś tam przed nami jest dolina, spowita białymi smugami. Oglądamy więc skałę wznoszącą się z drugiej strony i jak się odwracamy, rozumiemy już, skąd się wzięło to powiedzenie o 5 minutach. Mgła z doliny gdzieś sobie poszła i przed nami rozciąga się piękny widok! :)
Piękny też jest akwedukt, na który trafiamy niedaleko Miradouro do Pico Paúl: obrośnięty mchem o barwie od zielonego do pomarańczowego. Chcemy go zobaczyć z bliska, chociaż droga do niego jest błotnista. Kilometr dalej trafiamy na kolejny akwedukt, ten nazywa się Aqueduto do Carvão i nie mamy pojęcia czy to ciąg dalszy tego samego, czy to osobne budowle. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo atrakcje tu pojawiają się znienacka.
Miradouro da Vista do Rei jest jednym z ciekawszych punktów widokowych. Wznosi się nad jeziorami Sete Cidades, które oczywiście widzimy zamglone. Wystarczy jednak odwrócić się w drugą stronę, żeby zobaczyć ocean. A dla miłośników miejsc opuszczonych gratką będzie Monte Palace, który został postawiony w tym miejscu w 1989 roku jako luksusowy, pięciogwiazdkowy hotel, a teraz zieje dziurami zamiast okien. Hotel funkcjonował raptem 1,5 roku, ponieważ jego właściciel zbankrutował. Przez jakiś czas obiekt był jeszcze strzeżony, ale na to też skończyły się pieniądze i budynek popadł w ruinę. Podobno są plany odbudowy, ale póki co nic z nich nie wynika. A szkoda, bo to jedno z piękniejszych miejsc na wyspie.
5 minut minęło, wracamy rzucić okiem na stronę z jeziorami i oczywiście mamy już co oglądać :) Jeziora są dwa: mniejsze Lagoa Verde (zielone) i większe Lagoa Azul (niebieskie). Faktycznie, kolor wody nieco się różni, pewnie lepiej to widać w słoneczny dzień. Przedzielone są czymś w rodzaju grobli, a na zachodnim brzegi Lagoa Azul rozłożyło się miasteczko Sete Cidades. Tam wybieramy się na obiad :)
Po drodze jednak zatrzymuje nas jeszcze jeden punkt, tym razem nie bardzo widokowy, a bardziej parking leśny. Wygląda trochę jak z bajki, jak wszystko tutaj: wąskie kręte ścieżki, drewniane płotki porośnięte mchem, betonowe okrągłe stoły i ławy, altanka, mostek nad nieistniejącym potokiem. Wszystko zielone! Stoły poumieszczane w zaułkach, odgrodzone krzewami. Studnia z kranem. I murowane grille… Nic, tylko mieć własny węgiel i jedzenie! Tego typu miejsca odpoczynku spotykamy wszędzie na wyspie. Wygląda na to, że są używane, bo są w dobrym stanie, najwyraźniej ktoś o nie dba. Czasem na takich parkingach/punktach widokowych spotykamy kogoś, kto się opiekuje miejscem oraz przynależnymi do niego kotami ;) Koty są na wpół dzikie, przychodzą do pełnych misek, ale od ludzi jednak trzymają się na dystans. Widać, że przeszły niejedno ;) Poobrywane uszy mówią same za siebie.
Na obiad idziemy do Restaurante Lagoa Azul. To bar typu “płacisz raz, jesz ile chcesz”, do wyboru mamy mnóstwo rodzajów mięs, ryb, owoców morza, warzyw. Oczywiście chcemy spróbować wszystkiego! Jedzenie jest dobre, chociaż trochę trąci takim przydrożnym barem, gdzie smaki są raczej oczekiwane, niż wyjątkowe ;) Napoje są w cenie, za deser musimy zapłacić osobno. Posileni możemy ruszać dalej, na podbój wybrzeża.
Po drodze jednak zatrzymuje nas… tym razem nie punkt widokowy :) Tylko stado krów, majestatycznie przechodzących przez jezdnię. Krowy na Azorach są ważne, w końcu te fantastyczne steki skądś muszą się brać. Szczęśliwe krowy pasą się całymi dniami na ogromnych, zielonych pastwiskach, z widokiem na ocean. Też bym była szczęśliwa! Ale czasem stado przenosi się na inną łąkę lub wzgórze (tak, to są krowy wysokogórskie i niczym kozice włóczą się po szczytach ;). Bezpiecznie jest zdjąć nogę z gazu.
Zachodnie wybrzeże pełne jest niebezpiecznych skał. Żeglowanie przy brzegu nie jest możliwe, widzimy spienioną wodę, fale rozbijają się o niewidoczne rafy z wściekłością. Wśród nich stoi dumnie… “katedra”, skała w kształcie domu. A zaraz obok – latarnia morska, Farol da Ponta da Ferraria. Biały budynek z typowymi ciemnymi obramowaniami nie jest wysoki, za to rozłożysty. Ma jedno piętro i dwa skrzydła, pośrodku jest wejście na 4-piętrową latarnię właściwą. Jak większość interesujących miejsc na wyspie – można ją za darmo zwiedzić :) Wita nas pan latarnik w mundurze, opowiada głównie po portugalsku (innym turystom), czasem przełączając się na angielski. Na ścianie wisi mapa wyspy i okolic z diodami, w których – jak sądzę – znajdują się kolejne latarnie. A w końcu wędrujemy wąskimi, okrągłymi schodami na górę, do lustra! Kiedyś na latarni paliło się ogniska, teraz wszystko jest zautomatyzowane, a każda latarnia morska ma swój kod, według którego mruga. Dzięki temu nawigator na statku wie, którą latarnię widzi. Praca latarnika nieco straciła na romantyczności, ale stała się łatwiejsza.
Oglądamy ogromne, błyszczące lustra na szczycie latarni, wychodzimy na malutki tarasik widokowy i patrzymy na ocean. Gdzieś tam jest Ameryka. Pan latarnik proponuje, że zrobi nam zdjęcie, więc ustawiamy się pod lustrem i dajemy mu aparat, a on… przechodzi przez barierkę! Na wysokości 3. piętra!… Na szczęście nie spada w dół, ma tam jeszcze kawał gzymsu ;)
Przez Mosteiros (skały, więcej czarnych skał) jedziemy do Bretanha rzucić okiem na piękny, zabytkowy biały młyn z czerwonymi łopatami, a potem do Capelas obejrzeć tradycyjny port rybacki. Port zadziwia nas niesłychanie i nie potrafimy sobie wyobrazić, jak miejscowi rybacy radzą sobie ze wzburzonym (chociaż i tak trochę osłoniętym!) morzem podczas wodowania łodzi. Brzeg w tym miejscu jest wysoki, na poziom morza schodzimy długą i wąską drogą. W mikroskopijnym porcie wybudowano pochylnię, która jest cały czas zalewana wściekłymi falami. Tuż obok z wody sterczy masa skał, zatoczka jest niewielka, a bezpieczne podejście do pochylni jeszcze mniejsze. Dookoła kipiel. Jak tu zacumować? Jak odbić?… Chyba czasami ta woda się uspokaja?… Na brzegu stoi kilka łodzi, niektóre w ruinie. Nie chciałabym być rybakiem w tych okolicznościach…
Następnego dnia postanowiliśmy obejrzeć środek wyspy. Zaczęliśmy od fabryki ceramiki – Cerâmica Vieira. Interesujący jest fakt, że do wszystkich manufaktur wstęp jest bezpłatny, w zasadzie wszędzie można się pętać samopas, podglądając pracę ludzi i nikomu to nie przeszkadza. Dla nas jest to nie do pomyślenia ;) Dlatego też po fabryce ceramiki chodziliśmy właściwie na paluszkach. Jakiegoś dużego ruchu w interesie nie zauważyliśmy, raptem dwie panie robiące z gliny na kole jakieś dzbanki, ale było sporo rzeczy gotowych. Od tradycyjnych portugalskich płytek z niebieskimi wzorkami, przez dzbanuszki, naczynia kuchenne, po donice i figurki. Oczywiście zajrzeliśmy do sklepu, gdzie nasz bagaż podręczny powiększył się o kieliszki na jajka ;) Każdy z własnym certyfikatem autentyczności!
Potem przyszedł czas na przyrodę i widoki. Na mapie przy Lagoa do Fogo meldują się dwa miradorki, w rzeczywistości było ich tam z osiem, położonych co 200 metrów i zatrzymywaliśmy się na każdym. I na każdym mieliśmy inną pogodę!… Na samej górze było potwornie zimno i wiał jakiś koszmarny wiatr, staliśmy na przełęczy, szczyt pobliskiego wzgórza tonął w chmurach, niebo było szare, świat był szary, widoczność była żadna, a temperatura bliska zeru. Odmówiłam oglądania chmur i zamknęłam się w samochodzie, czekając, aż Wilczy pogapi się w szarość. Wrócił w końcu, przewiózł mnie te 200 metrów dalej, za zakręt i zatrzymał auto. Łaskawie wyszłam, widoczność się poprawiła znacząco, temperatura wzrosła do 15 stopni, a gdzieniegdzie prześwitywało słońce. I tak jeszcze kilka razy…:) A najpiękniej było w miejscu, z którego widać było blisko jezioro, a dalej ocean. No naprawdę, widok robił wrażenie.
Opuściliśmy w końcu tę wilgotną nieco przyrodę i zjechaliśmy ze wzgórz w dół, do Ribeira Grande. Ładnie brzmi, ale nie o miasteczko nam chodziło, tylko o… Fábrica de Licores – A Mulher de Capote, czyli fabrykę likierów, z których słyną Azory. W logo mają postać kobiety w płaszczu i kapturze, przypominające nieco logo Sandemana, acz różnicę widać na pierwszy rzut oka. Tutaj nie pozwolono nam się plątać samopas, zaopiekował się nami jeden z pracowników, który oprowadził nas po jednej salce z beczkami i… sklepie, wycieczka zakończyła się oczywiście degustacją likieru (ze słodkiego ryżu!) i zakupami. To jest piekło dla podróżujących z bagażem podręcznym!… Tam są takie piękne rzeczy, których nie można zabrać do domu!… Smuteczek :(
Na pocieszenie pojechaliśmy na obiad do restauracji nad morzem, z widokiem na fale, które miały się gdzie rozpędzić, więc były dłuuuuuugie i konkretne. Restauracja Alabote właśnie się otworzyła, zamówiliśmy grillowaną kaszankę z ananasem w ramach przystawki – rewelacja, genialne połączenie smaków, a przy okazji wyglądało to trochę jak kawałek lawy na talerzu :) W ramach dania głównego wystąpiła cataplana, danie z Portugalii lądowej: kociołek z rybami, owocami morza, ziemniakami i warzywami. Bardzo dobre, chociaż nieco za słone i niebezpieczne, bo ryby były z ośćmi. Trzeba było jeść powoli ;)
Przez kolejny miradorek z falami pojechaliśmy do pierwszej plantacji herbaty. Chá Porto Formoso to cisza, spokój, zieloność i ocean w tle. Można pospacerować między krzewami, można też napić się herbaty na miejscu, w kameralnej salce – panie parzą ją specjalnie dla nas i podają w pięknych, porcelanowych filiżankach. Na miejscu działa też minisklepik, w którym można kupić produkcję plantacji. Do wyboru mamy orange pekoe (herbata z najwyższego listka), pekoe (drugi z kolei listek), broken leaf (trzeci i pozostałe listki) i home blend (pierwszy zbiór w roku, zawiera wszystkie listki). I naprawdę, wszystkie są wyśmienite.
Ale zaraz obok działa Chá Gorreana. Zdecydowanie większe i bardziej turystyczne miejsce. Można obejrzeć maszyny produkcji angielskiej, można zobaczyć suszarnię i podejrzeć pracę rąk ludzkich. A na koniec – napić się oczywiście herbatki :) Tylko tutaj to już jest samoobsługa. Do wyboru mamy herbatę czarną i zieloną, zielona jest zaskakująco dobra. I sklep, w którym poza herbatą kupimy słodycze, pamiątki z Azorów, a nawet kosmetyki. Atmosfera turystycznego przemiału, dużo przyjemniej było w Chá Porto Formoso, ale herbatę mają dobrą i tu, i tu. Warto wziąć do domu :)
Wracamy przez kaplicę de Nossa Senhora da Paz. Stoi na wzgórzu nad Vila Franca do Campo i jadąc autostradą mijamy ją po prawej stronie, ale nigdzie nie ma zjazdu. W końcu zjeżdżamy do miasteczka i klucząc wąskimi uliczkami staramy się trafić na jakiś przejazd pod autostradą. Udaje się, dalej prowadzi nas wąziutka droga pod górę, bardzo pod górę, na szczęście nic nie jedzie z przeciwka. Na górze, pod kościołem, jest malutki parking, dalej trzeba gramolić się po schodach na piechotę. Miejsce jest niesamowite, doskonale utrzymane, schody zwieńczone kaplicą robią wrażenie, a widok ze szczytu rozciąga się fantastyczny. Z morza naprzeciwko nas wystaje kolejny kawałek wulkanu. Pogoda jak zwykle: raz coś kropi, raz świeci słońce. Wracamy.
Ostatnim punktem dzisiejszej wycieczki jest plantacja ananasów. Wszak Azory ananasami stoją ;) Tu też, jak wszędzie dotąd, możemy plątać się po całym terenie i zaglądać wszędzie i nikomu to nie wadzi. Zwiedzamy szklarnie, gdzieniegdzie są już duże owoce na krzaczkach, niektóre nawet żółte, ale w większości widzimy puste krzaczki. Na koniec pchamy się oczywiście do sklepu, w którym jest mnóstwo… ubrań, szali, szmatek, produktów ze skóry i… degustacja likieru ananasowego. Doskonały, ale potwornie drogi, więc na degustacji się kończy ;)
Wieczór spędzamy w tawernie, przy piwku i tapasach. Jakoś nie dostaliśmy karty po angielsku, tylko po portugalsku, więc zamówiliśmy nieco na pałę, mniej więcej orientując się, co powinniśmy dostać i owszem, mniej więcej to dostaliśmy ;) Cztery pasty do grzanek i sera: z chorizo, z jamon, z dorsza i jedna nieznana ;) Do tego fondue serowo-mięsne (z grzankami, rzecz jasna) i oliwki. I oliwki były paskudne, a reszta całkiem OK, tylko zapchaliśmy się tym i zakleiliśmy. Państwo przy innych stolikach dostawali małe, przenośne grille i samodzielnie grillowali sobie ryby i mięso. Wyglądało to zachęcająco, postanowiliśmy, że musimy tego spróbować. A tymczasem, żeby nie wracać jeszcze do hotelu, poszliśmy do naszego pierwszego baru na piwo i usiłowaliśmy ustalić plan zwiedzania na jutro, ale nie mogliśmy się dogadać i chyba stanowiliśmy atrakcję dla miejscowych, kłócąc się po polsku.
Udało się w końcu ustalić trasę i następnego dnia mogliśmy ruszyć już bez awantur przed siebie. Zaczęliśmy od pięknie urządzonego miradorka, gdzie jak zwykle była wiata, toalety, murowane grille i koty. I ogrodnik. Ogrodnik, wiadomo, w każdym kryminale jest mordercą, ale ten chyba nie czytał kryminałów, bo żyjemy ;) Było tam dość mocno w dół i trochę protestowałam przed schodzeniem, mając przed oczami wizję wchodzenia, ale ten bandyta Wilczy mnie zmusił i faktycznie było tam tak ładnie, że było warto potem się wdrapywać.
Zaraz potem pojechaliśmy do kości niezgody, czyli do wodospadu w Parque Natural Da Ribeira Dos Caldeirões. To o godzinę obejrzenia tego wodospadu się kłóciliśmy dnia poprzedniego i okazało się, że jednak lepiej byłoby go oglądać po południu, bo byłby wówczas oświetlony słońcem. Tymczasem obeszliśmy sobie wodospad boczkiem, wdrapaliśmy się na wzgórze, z którego spływał i odkryliśmy nad nim… rurę. Czyżby wodospad był dostarczany rurą?!?… Nie udało nam się tego odkryć na pewno, ale tak to trochę wyglądało…;)
Naprzeciwko wodospadu była reszta parku, zawędrowaliśmy do starego młyna, w którym rezydowała pani, której chyba się mocno nudziło, bo wciągnęła nas do środka i usiłowała coś tłumaczyć po portugalsku, jednocześnie wciskając nam w ręce po drożdżowej słodkiej bułce. Bułka była OK, a potem się okazało, że kosztowała 1,5 EUR ;) Poza tym w parku było kilka stawów, fontanny, rybki i generalnie ładnie (i sklep z pamiątkami). Ale ruszyliśmy dalej, do Nordeste, na ciastko, kawę i bułę. Atrakcją Nordeste jest Ponte dos Arcos, siedmiołukowy most, zbudowany w 1883 roku. Jak wszystko, jest bielony i ma czarne obramówki, wygląda obłędnie :)
Zaraz za Nordeste jest kolejna latarnia morska – Farol do Arnel. Wilczy jednakże odmówił wjechania w drogę do niej prowadzącą. Coś tam mamrotał o ludziach i drogach opuszczonych przez wszystkich bogów. Być może chodziło o to, że droga prowadziła niemal pionowo w dół, składała się z samych serpentyn, była wąziutka i miała dziwną nawierzchnię?…;) W każdym razie latarnię obejrzeliśmy z punktu widokowego i w sumie to wystarczyło. Wilczy usiłował wypatrzeć jeszcze jakieś wieloryby, ale one chyba znały kalendarz, bo żaden się nie pokazał. A latarnia była ładna też z daleka ;)
Kolejnym punktem programu miał być park Reserva Florestal de Recreio da Cancela do Cinzeiro. Pisali w przewodniku, że łatwo nie będzie, ale postanowiliśmy spróbować. Zjechaliśmy więc z hajłeja w drogę podrzędną, która pewnie kiedyś miała jakiś asfalt, ale to dawno było. Teraz składała się głównie z krowiego łajna. Nic to, jedziemy dalej, dojechaliśmy do jakichś robotników, którzy nas kompletnie nie zauważyli, a nam było głupio trąbić, więc tak staliśmy, aż się zorientowali. Po jakichś kolejnych 300 metrach my też się zorientowaliśmy, że jedziemy złą drogą. Wróciliśmy. Wjechaliśmy w dobrą drogę, która była jeszcze bardziej krowia, niż poprzednia. W końcu dojechaliśmy do tych krów, które już ani myślały w ogóle ustąpić nam pierwszeństwa, Wilczy stwierdził, że on ma dość krowich placków, zawrócił i pojechaliśmy dalej hajłejem, rezygnując z parku i widoczków. Za to zatrzymaliśmy się na kolejnym miradorku i tam się okazało, że coś strasznie wali gównem. Po krótkim śledztwie wyszło na jaw, że to nasz samochód tak wali… Teraz już było jasne, że bez myjni się nie obejdzie. Tymczasem spotkaliśmy kota, który czołgał się po wierzchu żywopłotu. Łapki mu wpadały w dziury między gałązkami, brzuchem szorował po żywopłocie, ale parł naprzód. Dziwny jakiś ;p
Na wjeździe do miasta Furnas na szczęście była myjnia. Trochę to trwało, zanim wyczyściliśmy nadkola i podwozie z tego nawozu, ale ostatecznie mogliśmy wjechać do miasta bez wstydu. Z drugiej strony miasto samo potężnie śmierdziało siarką, bo co kawałek mają tu dziurę w ziemi z bulgoczącym, gorącym błotem. Tak, to czynny wulkan, w którego środku stoi sobie miasteczko… Zaraz na wjeździe jest cała masa dymiących fumaroli, więc zatrzymaliśmy się je pooglądać. Nie dało się ukryć, że jesteśmy w wulkanie, śmierdziało nieziemsko, nasz samochód przy tym to w ogóle nic ;) Wilczy przyssał się do przerdzewiałej kratki odpływowej i przyglądał się, jak ją rdza żre na bieżąco (z kratki też dymiło swoją drogą). Ja podziwiałam caldery z gotującą się wodą. Jak już nam powietrze zbrzydło, przejechaliśmy się po uliczkach miasteczka, zajrzeliśmy do ogrodu botanicznego i pojechaliśmy nad jezioro. Lagoa das Furnas jest otoczone wzgórzami, więc okoliczności przyrody były piękne. Za wjazd na okoliczny teren piknikowy trzeba zapłacić euraska, dalej jest naprawdę duży parking, jeden food truck, jeden sklepik z pamiątkami i stado gęsi, kaczek i kotów, które żyją z ptactwem w symbiozie. Oraz kolejne kaldery, po których można spacerować wyznaczonymi ścieżkami. To tutaj niektóre restauracje gotują żarcie dla swoich klientów, mają swoje dziury w ziemi, pakują tam wiadro z ziemniakami, mięsem i warzywami i potem podają to jako danie regionalne o nazwie cozido. Można kręcić biznes nawet na wulkanie ;) Po spacerze w siarkowych wyziewach oczywiście pojechaliśmy spróbować specjału. W restauracji O Miroma dostaliśmy wielką michę pełną wszystkiego: ziemniaków, marchewki, kapusty, kiełbasy, kaszanki, kawałków mięsa wołowego, wieprzowego i drobiu. Nawet to było smaczne, chociaż ciut za chłodne. Widocznie przydomowy wulkan właśnie wygasał ;p
W sobotę nie musieliśmy się tak zrywać o poranku, bo już nic nie zwiedzaliśmy za miastem. Postanowiliśmy natomiast wycisnąć z Ponta Delgada ile się da. Zaczęliśmy od ogrodu botanicznego José do Canto, gdzie prawie wleźliśmy bez biletów, bo nikogo nie było w budce, ale pani jednak przyszła, drapnęła nas 10 metrów od wejścia i skasowała po 4 EUR od głowy. My wino tańsze kupujemy!…;) A w środku było bardzo pięknie i zielono, nawet, jak nie mieliśmy pojęcia, co to za drzewka właśnie oglądamy. Był las bambusowy i drzewo o gigantycznych korzeniach, były dwa stawy, ogród różany z poobcinanymi kwiatami (zostawili 4 sztuki, pewnie żeby wiedzieć, jaki kolor gdzie rośnie), były palmy, bananowce i hotel na końcu ogrodu. Uroczo. Spędziliśmy tam mnóstwo czasu, macając zieloność i nawet krople deszczu nam nie przeszkodziły.
Następnym punktem programu miała być grota w skałach wulkanicznych, ale jak doszliśmy na miejsce (przez cukiernię, bo droga daleka i pod górkę), to okazało się, że następne wejście będzie za półtorej godziny. No wiecie co?!?… Zrezygnowani wróciliśmy na główną drogę i… zajrzeliśmy do restauracji Xitaka. Przypadkiem stanęła nam na drodze. Tak długo zastanawialiśmy się przy karcie dań przed wejściem, aż w końcu wyszedł po nas ktoś z obsługi i zaczął opowiadać o tym, co mają dobrego. No i jednak przy tej ośmiornicy nie wytrzymałam, weszliśmy i okazało się, że to był bardzo dobry wybór! Zupę rybną dostaliśmy podzieloną na dwie porcje, ośmiornica była przepyszna, delikatna i mięciutka, podana z ziemniaczkami i czymś podejrzanym zielonym, pewnie to ta ich kapusta. Wszystko bardzo dobre, a jeszcze wino do tego i w ogóle jak w niebie. A na koniec dostaliśmy informację, że gdybyśmy chcieli wypić u nich butelkę wina, to oni nas potem bez problemu odwiozą do hotelu!… Bo fakt, knajpa jest na końcu świata…
Wreszcie mogliśmy wrócić do Gruta do Carvão. Wejście kosztuje 5 EUR, na głowę trzeba założyć kask. Kaski śmierdzą jak diabli, są przepocone i nawet jednorazowe czepki nie pomagają. Ale bez nich nie wpuszczają do jaskini. W środku są dwa kierunki: mała grotka po jednej stronie, większa po drugiej, wszędzie trzeba uważać, bo chodników raczej nie ma. Grota jest w skale wulkanicznej, więc bardzo żyznej, co było widać od razu, bo tam, gdzie było zamontowane sztuczne światło, rosły już jakieś roślinki. Korytarz pod ziemią prowadził podobno kiedyś aż do morza, ale różne fragmenty się zawaliły i teraz można oglądać tylko taki malutki fragment pod autostradą na lotnisko. A na wyspie takich grot jest 27.
Jak wyszliśmy na powierzchnię, okazało się, że w międzyczasie przeszedł sobie deszczyk. A że nam było mało zielonego, poszliśmy do kolejnego ogrodu – Jardim António Borges. Ten już jest dostępny publicznie za darmo, w środku ma jakieś grotki, strumyczki, świątynie dumania, wysepki na stawach i w ogóle jest interesujący architektonicznie, aczkolwiek ciut zaniedbany. Stawy brudne, w grotach śmieci. Ale las bambusowy i toaleta były :)
Ponieważ znowu coś padało, weszliśmy do herbaciarni na herbatkę z Azorów. I nie rozumiem, czemu ludzie w herbaciarni zamawiają kawę, naprawdę nie rozumiem. A potem spacerem powędrowaliśmy na wschód, przez miradorek z kościółkiem i zachodem słońca do Restaurante O Galego na podobno najlepszego steka na wyspie. I spotkał nas zonk, bo okazało się, że powinniśmy mieć rezerwację… To wtedy się zorientowałam, że jest sobota wieczór. Ale głupi (i głodny) to jednak ma szczęście, obiecaliśmy, że uwiniemy się ze stekami w godzinkę i jednak nas posadzili przy stoliku. A steki były faktycznie genialne!… Średnio wysmażone, z frytkami, jajkiem i czosnkiem. Jeden mięciutki, drugi trochę mniej, ale smakowały wyśmienicie. Wino też :) Najadłam się pod koreczek, a ten bandyta Wilczy zażyczył sobie deseru!… No to przecież ja też musiałam wziąć deser. W rezultacie wzięliśmy jeszcze ciasto z fasoli (bardzo dobre) i ciasto z marakui (rewelacyjne). I wino, czy wspomniałam o winie? ;) Wyturlaliśmy się stamtąd i poturlaliśmy się w stronę domu, całkiem okrąglutcy i generalnie z przeświadczeniem, że możemy umierać, bo zjedliśmy już najlepsze steki na świecie. A wieczór zakończyliśmy w knajpce niedaleko hotelu, gdzie weszliśmy już tylko na wino i Wilczy dostał większy kieliszek niż ja. Protestuję!…
W niedzielę po śniadaniu Wilczy narzekał, że nie będziemy mieli co robić, bo już wszystko zrobiliśmy i wszystko zobaczyliśmy i w ogóle zmarnujemy dzień. Usiłowałam zwrócić jego uwagę na dźwięk, który od jakiegoś czasu było słychać z zewnątrz, a który brzmiał jak syrena okrętowa, ale tak był zajęty wizją zmarnowanego dnia, że uznał, że to wiertarka albo w rurach wyje. W końcu wyjrzał przez okno i mówi: “Radary widać!”. Okazało się, że mamy wycieczkowiec w porcie ;) No i już było co robić, poszliśmy oglądać wycieczkowiec! Ventura może zabrać na pokład 3200 pasażerów w 11 typach kabin, ma na pokładzie 12 restauracji i całą masę atrakcji typu SPA, boiska sportowe czy miejsca zabaw dla dzieci, a wszystko to na 15 pokładach. To ogromny blok mieszkalny, tym razem wracający chyba gdzieś z Karaibów i wiozący głównie angielskich emerytów. Turyści, z których znaczna część była na wózkach lub z chodzikami i laskami, wędrowali nabrzeżem, zaglądając do najbliższych sklepów, a my wędrowaliśmy po porcie, oglądając malunki na kamieniach i sam prom. A ja bym bardzo chciała w takim wieku móc sobie pozwolić na rejs na Karaiby (chociaż wcale nie chcę płynąć tam takim promem ;).
Na znak protestu weszliśmy do knajpy, która objawiła nam się znienacka, bo szliśmy zupełnie gdzie indziej, ale na Tripadvisorze pisali, że tu dobrze karmią. Więc musieliśmy spróbować i okazało się, że faktycznie dobrze! Wzięliśmy wielkie krewetki grillowane i lapasy, malutkie ślimaczki w muszlach. O rany, ale to było dobre! A w dodatku na ścianie nad naszym stolikiem wisiał obraz, który idealnie by mi do salonu pasował…;) Nie opracowaliśmy jednak metody niepostrzeżonego wyjścia z knajpy z wielkim obrazem pod pachą, więc obraz tam nadal wisi :) A my przez herbaciarnię (to bardzo miłe miejsce jest, naprawdę, i ciastka mają fajne) poszliśmy pomachać emerytom, którzy już odpływali swoją Venturą i machali flagami na patyczkach z górnego pokładu w rytm muzyki. Zastanawialiśmy się nad logistyką takiego rejsu, oni musieli przecież jakoś sprawdzić, że mają wszystkich pasażerów na pokładzie. To taka krowa jest, że ciężko by jej było wrócić po zapomnianego dziadka… Ale my nie bywamy na wyjazdach zorganizowanych, więc pewnie wiele jeszcze nie wiemy :)
To nasz ostatni wieczór na Azorach, więc musieliśmy sprawdzić jeszcze tego grilla na stoliku. Poszliśmy więc do Açores Grill, bo blisko było. W menu mieli porcje dla dwóch osób, wybraliśmy wersję bardziej wypasioną, do tego frytki i wino. Pan przyniósł na nasz stolik kilka butelek wina i kazał sobie wybrać, jednocześnie informując, które to jest wino lokalne. Oczywiście wybraliśmy lokalne, kosztowało jak za zboże – 7 EUR za butelkę, ale było wyśmienite! Jednak wino z Pico może być dobre :) Potem na nasz stół przybył grill, postawiono go pod wyciągiem i dostaliśmy mięsko oraz sos. Mięsko natychmiast wrzuciliśmy na grilla, niech się robi. Okazało się, że własnoręczne grillowanie w knajpie to fajna zabawa ;) A przy okazji nie można mieć pretensji do obsługi, że coś niedokładnie wysmażone ;p Okazało się też, że taka jedna porcja to dla nas za mało, więc wzięliśmy jeszcze tę drugą, mniejszą, tym razem z sałatą. Najedliśmy się znowu do rozpęku i byliśmy szczęśliwi. Brakowało tylko jakiegoś ananaska albo banana na tym grillu, bo chociaż sos był wyśmienity, to czymś by się jeszcze przełamało smak tego mięcha.
W hotelu chcieliśmy zamówić taksówkę na rano i śniadanie. Okazało się, że pani w recepcji rozmawia przez telefon, ale na nasz widok powiedziała, że ona rozmawia prywatnie i dokończy potem, w ogóle nie ma żadnego problemu!… I żebyśmy nie zapomnieli o serze, który trzymamy u nich w lodówce…;) To naprawdę najmilszy naród na świecie! Okazało się, że śniadanie przygotuje nam pan w barze i to od razu, żebyśmy mogli sobie je rano zjeść w pokoju przed wyjazdem. Dostaliśmy sok pomarańczowy, kanapki i jogurt :) Dopchnęliśmy to likierem ananasowym i poszliśmy spać.
Taksówkę mieliśmy zamówioną na 4 rano, bo o 6:15 mieliśmy samolot do Lizbony. No i tak mniej więcej 4:15 byliśmy na lotnisku. I odbiliśmy się od zamkniętych drzwi… NIKT nam nie powiedział, że lotnisko jest o tej porze zamknięte!… W przedsionkach koczowali ludzie, którzy tak jak my przybyli dwie godziny przed odlotem. Na szczęście kilka minut później ktoś otworzył drzwi i można było wejść do środka, co niewiele zmieniło, bo cała reszta lotniska zaczęła działać koło 5 rano. Zapamiętać: w Ponta Delgada wystarczy być godzinę przed odlotem na lotnisku!
W Lizbonie strasznie długo czekaliśmy na bagaże, wyjechały na samym końcu i to w kuwetkach, ale wyjechały i mogliśmy pognać do miasta, do oceanarium. Fakt, że w międzyczasie zrobiłam się głodna i zaciągnęłam Wilczego do centrum handlowego na kanapki. Ale warto było! A oceanarium nie uciekło i można o wizycie w nim przeczytać w osobnej notce :)
(styczeń 2018 r.)