Strona głównaKrajeAustriaKurcgalopkiem przez Wiedeń

Kurcgalopkiem przez Wiedeń

Wiedeń wyskoczył niczym Filip z konopi. Nagle się okazało, że lecimy na urodzinowy weekend i co prawda czasu będzie mało, ale może uda się zobaczyć coś więcej, niż knajpy ;) No więc udało się i mamy dla Was przepis na Wiedeń kurcgalopkiem!

Wiedeń, city break – wystawa księgarni ze starymi książkami
Księgarnia
Wiedeń i jego architektura
Wiedeń i jego architektura
Uliczkę znam w Wiedniu
Uliczkę znam w Wiedniu
Gdzieś w Wiedniu
Gdzieś w Wiedniu

Kurcgalopkiem przez Wiedeń

Wysiedliśmy z pociągu na stacji Wien Mitte i od razu znaleźliśmy się w centrum wielkiego miasta. I od razu wpadliśmy w chmurę tytoniowego dymu, bo niektórzy zaczęli palić jeszcze na podziemnym peronie…:/ Stacja jest pod centrum handlowym, które zignorowaliśmy i poszliśmy w stronę parku w poszukiwaniu kawy. Znalazła się zaraz za rogiem, tylko przy próbie zamówienia nastąpił zonk. Pani za ladą uparcie namawiała nas na jakiś “tasting”. Wilczy uparcie odmawiał, na co pani przekonywała go, że w takim razie nie może wypić kawy w lokalu, jest tylko opcja na wynos. Nie chcemy na wynos, chcemy usiąść i zastanowić się, dokąd dalej iść, zaczyna się robić gorąco, my wcześnie wstaliśmy, dawać mi tę kawę!… Otóż nie, bo kawa jest tylko dla “tasting”.

W końcu olśnienie, nie chodzi o “tasting”, tylko “testing”, pani chciała się dowiedzieć, czy jesteśmy zaszczepieni!… Jak tylko pokazaliśmy nasze paszporty covidowe, to problem zniknął. Od tej pory, wchodząc do jakiejkolwiek knajpy, papierki trzymaliśmy zawsze w zębach. Sprawdzali je wszędzie. Działało też pokazywanie wersji elektronicznej (papierki się ściochrały, więc…;).

W parku
W parku
Most z nadzieją na rzekę
Most z nadzieją na rzekę

Po kawie powędrowaliśmy przez Stadtpark do centrum. Doszliśmy do Wiental Kanal i przypomniał nam się madrycki “most z nadzieją na rzekę” (© by Conrado Moreno, “Mój Madryt”). Głęboki kanał skrywał bowiem malutki, wąski strumyk, nad którym pysznił się porządny, szeroki most. Słońce zaczynało przypiekać i mieliśmy nadzieję, że nie będzie tak źle, jak kilka tygodni wcześniej w Madrycie.

Otóż było.

A niepomni Madrytu i przekonani, że jedną noc to damy radę, nie pomyśleliśmy o klimatyzacji w hotelu.

Klimatyzacji więc nie było.

Szach, mat.

Póki co wędrowaliśmy wśród pięknych, zdobionych kamienic, podziwiając kunszt architektów. Ponadstuletnia kamienica wyglądała, jakby była oddana do użytku pół roku temu. Wszędzie czysto i schludnie. I jakoś tak wszystko do siebie pasowało ;) Na wystawie księgarni – stare, pięknie oprawione książki. Przy ulicy sporo drzew, rzucających cień. Wędrujemy w poszukiwaniu sznycla wiedeńskiego do jednej z polecanych restauracji. Okazuje się, że przed wejściem stoi kolejka!… To częsty widok w Wiedniu, te najsłynniejsze knajpy są naprawdę oblegane, a obsługa swoją drogą stara się, żeby zawsze kilka osób stało przed wejściem, na przykład nie sprzątając stolików przez jakiś czas. No nie bardzo chce nam się stać, wracamy do Plachutty, polecanej przez Roberta Makłowicza, tu kolejki nie ma, za to jest tak elegancko, że zastanawiamy się nad krawatem… Na szczęście strój turysty jest akceptowany, ale wpuszczają nas dalej dopiero po sprawdzeniu paszportu covidowego. Dostajemy stolik dla dwóch osób we wnętrzu knajpy, a obsługuje nas co najmniej dwóch kelnerów. Stolik ma przystawkę, bardzo sprytna rzecz, mamy ciut więcej miejsca na te talerzyki, które pojawiają się na stole. Białe obrusy, serwetki, przyprawy i prawdziwa róża w wazoniku. W karcie jest tylko piwo 0,33 l, panie, my z Polski, dzie mie tu z zerotrzy?… Pan mówi, że jak najbardziej jest dostępne piwo w słusznym rozmiarze 0,5 l, więc zamawiamy je do tego sznycla z sałatką ziemniaczaną. Na początek na stole lądują bułeczki i zmrożone masełko. Bułeczki chrupiące, pyszne, no ale gdzie ten sznycel?… Kelnerzy biegają dookoła z przeróżnymi potrawami, nam się kręcą głowy, bo już myślimy, co byśmy zjedli następnym razem. Wreszcie jest, Wienner Schnitzel w pełnej krasie, cieniutko roztłuczony kotlet cielęcy w grubej panierce. Zajmuje cały talerz! Do tego kartoffelsalat, ale zupełnie inna, niż na Uznamie i kawałek cytryny. No to jemy! Mięso jest pyszne, mięciutkie, po wrzuceniu w siebie takiego sznycla nie możemy się ruszać i na propozycję deseru odpowiadamy wzgardliwym “no, thanks”. Rachunek niski nie jest, ale płacimy też za krawaty obsługi…;)

Restauracja Plachutta – ideana na sznycla wiedeńskiego :)
Restauracja Plachutta – idealna na sznycla wiedeńskiego :)
Wiedeń, city break – wiener schnitzel na talerzu
A oto i sznycel!

Porzucamy Plachuttę i idziemy w stronę katedry. Mijają nas dorożki, pod katedrą mają gniazdo, nigdy nie korzystaliśmy z takich atrakcji. Konie stoją co prawda w cieniu, a ulica jest zlewana wodą. Myśleliśmy, że to dla zdrowia koni, ale chyba bardziej dla zapachu – konie nie mają tu swojej toi-toiki, po prostu robią pod siebie ;p Wędrujemy w stronę naszego hotelu, upał zaczyna przesadzać, na szczęście uliczki centrum Wiednia zazwyczaj są skryte w cieniu rzucanym przez naprawdę wysokie kamienice. Docieramy do stacji przesiadkowej Schottentor, to taka pętla, na której moglibyśmy wsiąść w tramwaj, gdyby nie to, że postanowiliśmy być twardzi i przecież to już blisko.

Gniazdo dorożek pod katedrą
Gniazdo dorożek pod katedrą

Otóż nie było blisko, była za to rozkopana ulica i dziki upał w betonozie.

Zanim dotarliśmy do hotelu, przeklęłam po stokroć ideę city breaków w wakacje i zażądałam następnej wyprawy na Islandię albo Alaskę.

W hotelu klimatyzacji nie było, dostaliśmy przynajmniej wiatrak. Doprowadziliśmy się do stanu użyteczności i poszliśmy z powrotem w miasto.

A nie, sorry, pojechaliśmy tramwajem do tej stacji przesiadkowej, bo odmówiłam współpracy na nogach…;) Wilczy z pełnym poświęceniem nabył bilet 24-godzinny na jakiejś skomplikowanej stronie wiedeńskiej komunikacji miejskiej (patrz informacje praktyczne niżej), przebijając się z trudem przez nieintuicyjny i w ogóle paskudny formularz. Ważne, że się udało i z czystym sumieniem mogliśmy wsiąść w tramwaj.

Bez klimatyzacji.

No kurczę, Wiedniu!…

Wróciliśmy do centrum, upał wcale nie planował zelżeć. Co jakiś czas napotykaliśmy wielkie niebieskie słupy z napisem “trink wasser!”, rozpylające cudowną mgiełkę, a jednocześnie można w nich było napełnić butelkę wodą. Doskonała sprawa, szczególnie przy tych temperaturach.

Wiedeń, city break – uliczny zraszacz i poidełko
Trink wasser!
Wiedeń, city break – krótka kolejka przed wejściem do Cafe Central
Cafe Central
Wiedeń, city break – wnętrze Cafe Central ze sklepieniem jak w kościele
Cafe Central robi wrażenie
Wiedeń, city break – ciasta i wino w Cafe Central
Było całkiem pysznie

Tymczasem zaplanowaliśmy ciastko, głównie, żeby zobaczyć Café Central. Przed wejściem – kolejka… No trudno, tylko kilka osób, stajemy. Kolejka szła szybko, jakiś kelner ogarniał towarzystwo, prowadząc do wolnych stolików. Wyglądał jak z filmu kostiumowego, bardzo wyprostowany i dumny, a jednocześnie cały czas miło uśmiechnięty. Dostaliśmy stolik przy oknie, za kolumną, a cała knajpa wygląda jak wnętrze jakiegoś kościoła. Łuki i kolumny, zdobienia, marmury, wielkie żyrandole… Tymczasem pierwotnie mieścił się tu bank i giełda. Wnętrze robi naprawdę mocne wrażenie, a jak jeszcze do tego dodamy gościa, który przygrywa na żywo na pianinie różne standardy… No. Możecie sobie wyobrazić, że oczekiwanie na kelnera nie stanowi problemu, nawet, jeśli kelner się spóźnia ;)

Zamówiliśmy apfelstrudel i ciastko czekoladowe, do tego miała być kawa, ale zwyciężyło weltlińskie zelene (czyli grüner veltliner), siedzieliśmy, słuchaliśmy pianina i rozglądaliśmy się po wnętrzu. Pięknie tu, chyba najładniejsza knajpa, którą odwiedziliśmy :)

Niestety, trzeba było w końcu wyjść. Poszliśmy więc przez Spanische Hofreitschule (Hiszpańską Szkołę Jazdy, budynek przylegający do pałacu cesarskiego, tu dziś mieści się muzeum Sisi) obejrzeć Hofburg (czyli pałac cesarski) i dalej, do ogrodów Burggarten. Nie, żeby robiło się chłodniej, po prostu robiło się ciemniej ;) Wszystkie te cesarskie budynki robią ogromne wrażenie. No w końcu są cesarskie ;p Przed wjazdem do Hiszpańskiej Szkoły Jazdy oczywiście stoją nieśmiertelne bryczki. Koło fontanny z nagimi rzeźbami turyści robią sobie zdjęcia. Pałac z zadaszonym podjazdem dla powozów w zachodzącym słońcu wygląda, jakby był zrobiony ze złota. To ciekawe, bo od strony ogrodów jest po prostu biały ;)

Wiedeń, city break – budynek Hiszpańskiej Szkoły Jazdy
Budynek Hiszpańskiej Szkoły Jazdy
Hofburg – pałac cesarski
Hofburg – pałac cesarski
Pomnik na cześć Mozarta w ogrodach pałacowych
Pomnik na cześć Mozarta w ogrodach pałacowych
Wiedeń, city break – Hofburg od strony ogrodów
Hofburg od strony ogrodów

Ogrody nie są zbyt wielkie, dało się je obejść w kilka minut. Stawik na środku zasiedlony przez kaczki, na trawie co kawałek siedzą albo leżą ludzie, w zasadzie panuje miły spokój. Znaleźliśmy ławkę z widokiem na staw i kawiarnię. Na ławce obok jakaś pani zawzięcie robiła na drutach. Z drugiej strony trzech facetów ponosiły emocje, w dodatku potwornie kopcili, ten dym nas stamtąd szybko wyrzucił. Obejrzeliśmy jeszcze pomnik Mozarta i – jak na prawie-emerytów przystało – powędrowaliśmy spać. Tak naprawdę po prostu rozbolała mnie głowa od upału ;p

Spaliśmy w jakimś tanim hoteliku, w którym spały też dziewczęta, które przyjechały do Wiednia imprezować. Faktem jest, że póki hałasowały w swoim pokoju, to nie było ich słychać (ach, te grube ściany w kamienicach!), ale włóczyły się całą noc w tę i z powrotem i na korytarzu było je słychać bardzo dobrze. Dziury pod drzwiami, rzecz niepojęta w hotelach, nie dało się tego jakoś okleić i wygłuszyć?… W każdym razie obudziliśmy się o świcie, kiedy na świecie było jeszcze poniżej 30 stopni i poszliśmy w miasto. Znaczy, na śniadanie :) A poszliśmy dokładnie naprzeciwko, do cudownej restauracji Alser Cafe, gdzie mieli tak bogatą kartę śniadań, że nie byliśmy w stanie wybrać, co chcemy jeść. No ale dobra, nie siedzimy tam do tej pory, w końcu wybraliśmy: ja – jajka po benedyktyńsku z wędzonym łososiem, szpinakiem i sosem holenderskim, Wilczy – śniadanie firmowe. Nie spodziewaliśmy się cudów, tymczasem najedliśmy się tak, że bez problemu starczyłoby prawie na cały dzień ;) Śniadanie było ogromne i pyszne, do tego kawa i sok pomarańczowy, żyć nie umierać. I widoki ładne (Alser Strasse w tym miejscu jest pełna pięknych kamienic).

Wiedeń, city break – psyche zaczyna dzień w Alser Cafe
Na początek kawa
Wiedeń, city break – śniadanie w Alser Cafe
Śniadanie w Alser Cafe

Po śniadaniu powędrowaliśmy w kierunku Hiszpańskiej Szkoły Jazdy. O poranku w mieście było raczej luźno, odniosłam wręcz wrażenie, że Wiedeń zwiedzają właśnie wyłącznie Polacy. Pozaglądaliśmy w różne podwórka, obrośnięte bluszczem. Pooglądaliśmy światła uliczne, na których w ramach zielonego trzymały się za ręce dwie panie (Wiedeń, jak i Madryt, ma dużo LGBT+ pozytywnych znaków w przestrzeni publicznej, brawo!). Zajrzeliśmy do jakiegoś nieczynnego pasażu handlowego i odkryliśmy w nim portugalskie czekoladki ;) No i poszliśmy do Muzeum Sisi. Żeby zobaczyć chociaż kawałek tych przepysznych wnętrz cesarskich, a przy okazji zastawę stołową i srebra ;) Wszak to się wiąże ściśle z jedzeniem, naszym największym hobby ;p

Światło sygnalizatora ulicznego – dwie trzymające się za ręce dziewczyny :)
Światełka na przejściach dla pieszych
Zarośnięte podwórko
Zarośnięte podwórko
Wiedeń, city break – podwórko ze śnianami obrośniętymi bluszczem
Zarośnięte podwórko

Wiedeń, city break – pasaż handowy przypominający pałac

Hiszpańska Szkoła Jazdy – tu jest wejście do muzeum Sisi
Hiszpańska Szkoła Jazdy – tu jest wejście do muzeum Sisi

Wejście do muzeum mieści się praktycznie w podcieniach Hiszpańskiej Szkoły Jazdy. Bilet kosztuje 15 EUR (sierpień 2021 r.) i poza muzeum Sisi jest ważny właśnie na tę wystawę sreber i apartamenty cesarskie (są połączone z pokojami Sisi, więc raczej nic dziwnego). W muzeum dostępny jest audioguide po polsku, zwiedzanie z nim trwa około 1,5 godziny. My go tak trochę nie słuchaliśmy, bo bardziej zajęliśmy się oglądaniem talerzy, łyżek i reszty zastawy, koszyczków z porcelany, sposobu ułożenia serwetek i takich tam. I te patery! Te dzbanki i miski! Albo wazy, z rzeźbami w ramach uchwytu pokrywki!… No szczerze, to nie obraziłabym się, gdybym miała z tego korzystać na co dzień ;) Jednakowoż przy niektórych dziełach zastanawiałam się nie tylko, do czego służą, ale też – jak, na bogów, to czyścić!… I ile osób jest do tego potrzebnych. To jednak chyba dobrze, że mam zwykłe talerze bez ozdobników ;p

Wiedeń, city break – wyjątkowo długa taca stołowa
Wystawa sreber

Wiedeń, city break – sztućce na wystawie sreber stołowych

Apartamenty Sisi zaczynały się od zakazu fotografowania, który gdzieś później zniknął. Piękne suknie i historia jej życia, stare zdjęcia, buciki, podobno bardzo dbała o wygląd. Sądząc z rozmiaru talii w sukienkach, to była albo bardzo drobna, albo się głodziła, co przeczy doniesieniom o tym, że każdy obiad kończył się lodami. Apartamenty były zacne, chociaż mam wrażenie, że pałac w szkockim Inveraray sufity miał ciekawsze ;) Niektóre meble bym przygarnęła, Wilczy usiłował wybić mi to z głowy, argumentując, że one nijak nie będą pasowały do mieszkania w bloku. No pewnie, dlatego musi mi kupić pałac ;) Ale faktem jest, że wygodne to toto wszystko chyba nie było za bardzo. Siedzenia wyglądały na twarde, stoliki były zbyt niskie, oparcia zbyt proste, przyjemnie było popatrzeć, ale korzystanie chyba już takie miłe by nie było. I jak ogrzać taki wielki pałac? Co komnata, to piec. Kaflowy. No i nigdy nie zrozumiem idei pokojów przechodnich (może w tamtych czasach przechodnie nie były, ale nigdzie nie widziałam korytarza).

Trochę mieliśmy nadzieję na to, że w pałacu będzie chłodniej. No i może troszkę było, ale klimatyzacji cesarz nie zamontował, na szczęście (niczym w Oslo…) gdzieniegdzie stały urządzenia rozpylające mgiełkę wodną. Zatrzymywaliśmy się przy nich pod pozorem oglądania szczególnie ciekawych zdobień na ścianach ;) Zwiedzanie zakończyło się wizytą w sklepie, w którym chyba najciekawsze były artykuły piśmiennicze, stylizowane na cesarskie. Były też książki kulinarne, ale jakoś żadna do nas nie przemówiła, może kuchnia austriacka nie jest dla nas taka atrakcyjna, bo jest podobna do naszej.

Tymczasem mieliśmy do zaliczenia jeszcze jeden ważny punkt: tort Sachera! Ten oficjalny, który ma prawo się tak nazywać, podawany jest w Café Sacher Wien, kawiarni hotelu Sacher, potomka cukiernika, który tort stworzył. My wybraliśmy jednak Cafe Demel, kawiarnię, w której receptura powstała, bo tu właśnie pan Franz Sacher wówczas pracował. Przed kawiarnią stała kolejka… I chociaż w miarę szybko szła, mam wrażenie, że obsługa pilnowała, aby kilka osób jednak cały czas stało w tej kolejce. W ogródku były ze 4 niesprzątnięte stoliki ;) Posadzono nas pod oknem, za którym we wnętrzu knajpy kucharz przygotowywał omlet cesarski. Niestety, nie spróbowaliśmy omletu, bo nastawiliśmy się na ten torcik i to tylko znaczy, że będziemy musieli do Wiednia wrócić ;) Było tak gorąco, że zamiast kawy zamówiliśmy wodę, sok pomarańczowy i małe piwo. A tort? No niezły, czekoladowy, przełożony powidłami, ale szczerze mówiąc…;) Więcej w tym marketingu niż smaku ;) Kawiarnia we wnętrzu ma także sklep ze słodyczami, przez który trzeba przejść, żeby się dostać do toalety. No dobrze, torcik zaliczony, idziemy do katedry!

Okno kawiarni Demel, przez które widać, jak się robi omlet cesarski
Okno kawiarni Demel, przez które widać, jak się robi omlet cesarski
Tort Sachera, nieoryginalny, co można poznać po trójkątnej czekoladce
Tort Sachera, nieoryginalny, co można poznać po trójkątnej czekoladce. Oryginalna jest okrągła.

O katedrze przeczytałam wcześniej, że ma dwie wieże – na południową trzeba wspiąć się po 343 schodach, na północną można wjechać windą. Wybór był oczywisty ;) Jednak okazało się, że o ile ta ze schodami jest łatwo dostępna, o tyle wejścia do tej drugiej nigdzie nie ma. Obeszliśmy katedrę w kółko dwa razy, ociekając potem, słońce grzało niemiłosiernie. Wieża zlokalizowana, ale wejścia na nią nie ma i już! No dobrze, weszliśmy do środka (też dwa razy, bo za pierwszym Wilczy wywlókł mnie ze środka coś mamrocząc o bezczeszczeniu miejsc świętych), poza tłumem ludzi, zakratowanym kościołem i mnóstwem stoisk ze wszystkim nic tam nie było. W końcu zaczęliśmy pytać ludzi i bingo, wejście do windy było ze środka katedry, trafiliśmy! Za wjazd windą należy zapłacić gotówką 6 EUR (za wspinanie się po schodach tyle samo). Do windy, obsługiwanej przez pana z kluczykiem, wpuszczane są dwie osoby, przez co mogą tworzyć się kolejki. A w windzie nie wolno rozmawiać. I oczywiście obowiązkowe są maseczki.

Na górze jest oczywiście gorąco, na szczęście można znaleźć zacienione miejsca. Taras widokowy, chociaż można nim przejść praktycznie dookoła wieży, jest niewielki i kilka osób to już tłok. Mamy superwidok na… dach katedry (niewiarygodnie kolorowy i we wzorki ;p) oraz na miasto. No miło popatrzeć, ale jeszcze chwila i udar słoneczny gotowy… zjeżdżamy! W katedrze, na dole, jest może ciut chłodniej.

Wiedeń, city break – widok z wieży katedry
Widok za 6 EUR
Katedra z wieżą ze schodami. Ta z windą jest po drugiej stronie :)
Katedra z wieżą ze schodami. Ta z windą jest po drugiej stronie :)

Niestety, to już nasze ostatnie chwile w Wiedniu. Jeszcze tylko wafelki z Manner, kawa od Helmut Sachers Kaffee i trzeba jechać na lotnisko. Cześć, Wiedniu, wrócimy kiedyś na omlet cesarski!

Informacje praktyczne

Z lotniska do miasta jest wiele opcji dojazdu, ale najsensowniejsza cenowo wychodzi kolejka OBB, linia S7: za dwa bilety u pani w kasie zapłaciliśmy 5,6 EUR. W automacie biletowym wychodziło ciut taniej, ale automat zadawał nam bardzo trudne pytania, więc na wszelki wypadek poszliśmy do pani ;) Stoisko jest w jednym z końców hali przylotów, naprzeciwko sklepu SPAR, łatwo trafić. Jadąc kolejką do centrum Wiednia najlepiej wysiąść na stacji Wien Mitte.

Po mieście najlepiej poruszać się pieszo, ale jeśli – jak my – macie nocleg gdzieś poza centrum, warto skorzystać z komunikacji miejskiej. 24-godzinny bilet na wszystko, co jeździ, kosztuje 8 EUR za osobę, co miało sens, bo pojedynczy bilet to wydatek 2,40 EUR, a my musieliśmy się przesiadać. Bilet można kupić przez stronę Wiener Linien, która do najwygodniejszych nie należy i trzeba uzbroić się w cierpliwość. Finalnie pojawia się pdf z QR-kodem i trzeba go ściągnąć, bo pomimo tego, że podczas procesu zakupu należy podać adres e-mail, nic na ten adres nie przychodzi. Płatność tylko kartą.
Jeśli macie aktywny bilet 24-godzinny, za dojazd na lotnisko trzeba dopłacić (w automacie) 1,90 EUR.

Generalnie nie mieliśmy problemów z płaceniem kartą. Knajpy, sklepy, muzea – wszędzie poza windą na taras widokowy na katedrze można było zapłacić kartą. Ale jak widać, gotówkę dobrze mieć w odwodzie.

Przykładowe ceny:
– wienner schnitzel – 21 EUR
– kawa cappucino/melange od 3,40 EUR
– omlet cesarski – 11 EUR
– piwo 0,5 l od 5 EUR
– apfelstrudel – 7,30 EUR
– Muzeum Sisi – 15 EUR
– bilet 24 godzinny na komunikację – 8 EUR

Wiedeń, city break – miejskie schodki
Zaułek
Gdzieś w Wiedniu
Gdzieś w Wiedniu

(sierpień 2021 r.)

Odpowiedz

Skomentuj
Podaj swoje imię

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży?

Denis Diderot "Kubuś Fatalista i jego pan"

Najchętniej czytane